sobota, 23 maja 2020

Czy warto odwiedzić w maju Ogród Botaniczny w Milde?





Korzystając z pięknej pogody i wolnego dnia, 21 maja wybrałam się ze współlokatorem Norwegiem do ogrodu botanicznego. W Norwegii naprawdę warto zainteresować się tematem ogrodów botanicznych z dwóch powodów. Po prostu są to piękne miejsca a do tego jest to jedna z atrakcji, którą można zwiedzać za darmo. Od kiedy pierwszy raz zobaczyłam to miejsce w listopadzie postanowiłam, że w maju na pewno je odwiedzę. Mój współlokator Tor to skarb z wielu powodów. Miedzy innymi dlatego, że jest chodzącą encyklopedią i opowiadał mi wiele historii i ciekawostek. Przy okazji stwierdziłam, że całkiem nieźle mi idzie już gadanie po norwesku.
W tym wpisie głównie zdjęcia.
Nazwa tego kwiatka po norwesku oznacza dzwoneczek krowy, z tego co zrozumiałam.

Maj to zdecydowanie czas tulipanów.

Po norwesku tulipan to też tulipan.


Labirynt

Przy ogrodzie jest przepiękne wybrzeże

z wybrzeża roztaczają się widoki na ośnieżone szczyty

część ogrodu z alpejskimi roślinkami

w ogrodzie jest jakiś zbiornik wodny, ale wyglądał na zbyt zamulony, żeby do niego wskoczyć

część japońska z kwitnącymi wiśniami

dowiedziałam się, że mlecz to po norwesku løvetann, jak moja ulubiona knajpa w Bergen

w życiu nie widziałam tak dorodnych i różnorodnych rododendronów jak w Bergen

Przepiękne stare drzewo

niesamowity klimat

fajną korę ma to drzewo

odkryłam nowe fragmenty mapy, ale ukazują mi się nowe nieodkryte... strasznie mnie ciekawią te szczyty. jeszcze tam nie byłam

domki do przechowywania łódek są często czerwone z okienkami z białą obwódką, ten domek wygląda dość nietypowo

fajna chata z widokiem na fiord. Tor mówił, ze chciałby mieszkać w takim domu z takim widokiem, choć pewnie by czuł się samotny w tak dużym domu. Powiedziałam, że pewnie gdyby miał taką chatę to raczej nietrudno by znalazł kogoś, kto by chciał z nim tam zamieszkać :)

Jak ktoś lubi rododendrony to zdecydowanie warto tam pojechać.

  


klimatyczna zatoczka

Fajne są te drzewa z czerwonymi liśćmi

wiosna...

mam wrażenie że w zeszłym roku o tej porze było dużo cieplej...

na wybrzeżu można podziwiać glony, rozgwiazdy i meduzy


Czytaj dalej »

niedziela, 3 maja 2020

365 dni

Rok mojej wielkiej, niezapomnianej przygody. Czas na małe podsumowanie.
Stałam się zupełnie innym człowiekiem. Nawet przez ułamek sekundy nie żałowałam podjętej decyzji i z każdym dniem coraz bardziej się z niej cieszę. Moje życie zmieniło się o 180 stopni, zaczęłam wszystko od nowa.


Przede wszystkim zaczęłam żyć na własny rachunek, dla siebie, tak, jak ja chcę, a nie tak, jak chciał ktokolwiek ode mnie. To było dla mnie uczucie, jakiego nie potrafiłam sobie wyobrazić. Od zawsze miałam wpajane poczucie, że człowiek jest istotą społeczną, że należy liczyć się z opinią innych ludzi. Ja tymczasem zawsze miałam poczucie, że jestem inna, niż wszyscy. Że nigdzie nie pasuję. Że w żadnej grupie, w żadnym towarzystwie, w żadnym środowisku nie czuję się 100 sobą. Szukałam różnych osób i grup, gdzie mogłabym się wpasować, ale zawsze czułam się outsiderem. Często starałam się z tym walczyć i próbować wpasować, jednak budziło to we mnie coraz większe frustracje. Zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak?
Po podjęciu decyzji o wyjeździe, jeszcze zanim wyjechałam, często oglądałam bajkę Vaiana i namiętnie słuchałam piosenek. Tytułowa bohaterka czuła się podobnie, jak ja.
Piosenka z Vaiany
"Czy dobrze będzie tu i mnie?
Mogę wzorem być, ludziom siłę dać,
jakby nigdy nic swoją rolę grać,
lecz ten głos jak zbyć
Kiedy szepcze tak
czemu gnębi mnie?
(w oryginale "what's wrong with me?" czyli co jest ze mną nie tak? Co bardziej do mnie pasowało)
Widzę światło na wodzie co lśni jak ogień
Daleko stąd marzenia są
Dobrze wiem, że to światło woła mnie, woła w drogę
Chcę znaleźć je
Za horyzont biec, dosyć siły mieć
Gdzie się niebo i morze chcą zejść, coś woła
Czy blisko stąd marzenia są?
Wiem, że łódź moją pchał będzie wiatr i mnie wesprze
pół kroku stąd marzenia są!"
I mnie wołało. Wbrew wszystkiemu. Podobnie, jak Vaiana nie miałam pojęcia, co właściwie mnie czeka. Vaiana podczas swojej misji wstawiła serce na właściwe miejsce, czym przywróciła równowagę całej przyrodzie. Ja podczas swojej misji zajrzałam głęboko w swoje serce i przywróciłam równowagę swojemu światu. Przestałam uzależniać swoje życie od innych ludzi jak również ogólnie od wszystkiego, co jest niezależne ode mnie. Skupiam się na tym, co ja mogę zrobić tu i teraz, nie zajmuję się tym, co robią i mówią inni ludzie.
Kojarzycie Laskę z chłopaki nie płaczą? Myślę, że Laska powiedział w tym filmie jeden z najmądrzejrzych cytatów ever.


Kurwa serio TO JEST TAK PROSTE! Naprawdę. Dlaczego ludzie tego kurwa nie robią? Ja długo nie zadawałam sobie tego pytania, tylko żyłam tak, jak myślałam, że chcą ode mnie inni. Całe życie coś trzeba było zrobić. Iść do szkoły, później iść do pracy, iść na studia, i tak dalej.
Później długo szukałam odpowiedzi, czego ja tak naprawdę chcę. Potrafiłam coraz dokładniej sprecyzować, czego na pewno nie chcę, ale nadal nie było dla mnie jasne, czego chcę.
Nie zapomnę jak byłam nad morzem 2 lata temu. Stwierdziłam, że dobrze mi jest nad morzem. Wiedziałam, że coś z tym morzem jest na rzeczy, jednak to nie Gdańsk mnie wtedy wołał, choć wyraźnie wtedy kazał mi otworzyć oczy.    
Krótki wyjazd, zmiana środowiska, chwilowe oderwanie się od codziennego kieratu oraz towarzystwa pozwoliło mi spojrzeć nieco z dystansu na wiele spraw.
Gdy zaczynałam układać swoje życie w Norwegii od nowa, nie byłam od nikogo uzależniona, więc mogłam sobie pozwolić na robienie dokładnie tego, co chcę. Przede wszystkim intuicyjnie wybrałam doskonałe miejsce dla siebie. Są i góry i morze i fiordy, wszystko za darmo, miejsce jest absolutnie przepiękne. I wtedy wreszcie pojawiła się w mojej głowie odpowiedź na to zajebiście ważne pytanie: Co lubię w życiu robić. Czyli:
- Jeździć rowerem
- Chodzić po górach
- Przebywać samej na łonie natury
- Czytać książki
- Rysować i malować
- Pływać w otwartych zbiornikach wodnych
- Pisać bloga

I właśnie to wszystko mogę robić! I sprawia mi to radość, która jest bezcenna! Dosłownie, bo robiąc te wszystkie rzeczy, które są albo darmowe albo bardzo tanie.
Zajrzenie wgłąb siebie i odnalezienie tam odpowiedzi, na pytanie co się lubi robić nie jest zbytnio modne i promowane. Bo nikt na tym nie zarabia. Więc ja to mówię, powtarzam za klasykiem Laską.

Po co się mówi, że człowiek jest istotą społeczną, że potrzebuje innych ludzi? Myślę, że owszem potrzebuje, ale nie w takim stopniu, jak jest najczęściej. Myślę, że dla wielu ludzi samotność jest nie do zniesienia, bo wtedy musieliby zajrzeć wgłąb siebie i prawda by wyszła na jaw, a często bywa bolesna. Dlatego poznawanie ludzi, podglądanie, rozmowy, spotkania, to wszystko tworzy szum i mętlik, przez który nie słychać swojego wewnętrznego głosu. Próby spełniania cudzych oczekiwań są skuteczną wymówką do nie robienia tego, co nas "woła".
Gdy tymczasem idąc za swoim powołaniem, bez względu na to, co mówią inni daje maksimum satysfakcji, która może być dla innych niezrozumiała, ale to nieważne.
Tego właśnie nauczył mnie mój rok w Norwegii. Tego i wiele wiele innych rzeczy.


Czytaj dalej »

wtorek, 28 kwietnia 2020

Nie jesz mięsa? To co ty jesz? Od kiedy i dlaczego nie jem zwierząt

23 czerwca 2016 zjadłam świadomie ostatni  posiłek ze zwierzęcia. To już prawie 4 lata mojego wegetarianizmu i nie brakuje mi mięsa ani troszeczkę. Dla mnie ta droga obecnie jest bardzo dobra. Od razu mówię, że nie mam zamiaru nikogo przekonywać, żeby poszedł tą drogą. Każdy musi wybrać sam. To, że coś jest dobre dla mnie, nie znaczy, ze będzie dobre dla kogoś innego.
Zwracaj uwagę co jest napisane drobnym druczkiem


Ale wiem, że jest dużo osób, które jedzą mięso, bo nie wiedzą, że można inaczej. Że nie trzeba koniecznie jeść mięsa, żeby być zdrowym. Że to wcale nie jest takie trudne. Jednak wszystkich zachęcam do tego, żeby chociażby spróbować wegetariańskiego jedzenia i samemu wyrobić sobie zdanie.
Najlepsze jedzenie na świecie, czyli pizza - wygląda smakowicie, co nie? Na zdjęciu wersja wegańska, gdzie nawet "ser" jest roślinny

Moje pierwsze podejście do diety bezmięsnej było w 2010 roku, gdy pracowałam w sklepie spożywczym i postawili mnie na najgorszym stanowisku - na wędlinach. Po kilku miesiącach ciągłego wdychania aromatów szyneczek, kiełbasek, mielonek, nieświeżych kurczaków miałam dość. Pierwszy szok, jakiego doznałam w tej pracy to skład wędlin. Oczywiście często był adekwatny do ceny. Gdy kupujesz wędlinę na plasterki często nie zdajesz sobie sprawy, co masz w składzie. I nie chodzi mi o kopyta, kości, ścięgna czy osławiony papier w parówkach. Chodzi mi przede wszystkim o... wodę. Doznałam szoku, gdy zobaczyłam, ze w tanich wędlinach na pierwszym miejscu w składzie jest woda. Jest jej więcej, niż mięsa. Reszta to chemiczne substancje, utrzymujące konsystencję, smak i zapach. Uświadomiłam sobie wtedy, że jeśli chcesz jeść mięso po to, by dostarczać sobie niezbędnych składników odżywczych, to jedzenie tanich wędlin nie jest zbyt dobrym pomysłem, za to wędliny o dobrym składzie są bardzo drogie. Przez rok po tej pracy miałam taki uraz, że nie jadłam mięsa. Później stopniowo zaczęłam jeść wszystko, choć już nie kupowałam tanich, rozwodnionych wędlin. Im więcej interesowałam się zdrowym jedzeniem, tym miej jadłam mięsa. 
Wegan Burger z Maka. Wzięłam, żeby zaspokoić ciekawość, ale ten akurat nic nie warty
Dodatkowo wegetarianizm stał się w Warszawie bardzo modny, przez co miałam dostęp do szerokiej oferty wegetariańskich produktów i dań, z czego chętnie korzystałam. Do tego wpływ kilku wege koleżanek i postanowiłam całkowicie przejść na wegetarianizm.

Moja dieta składa się przede wszystkim z surowych owoców oraz warzyw.
Ta radość, gdy pierwszy raz przyrządziłam selerybę - wygląda, pachnie i smakuje jak jakiś filet z pangi a to seler! Polecam!

Przykładowy obiad - pieczone bataty i sałatka, Yerba mate oraz promienie słoneczne

Produkty sojowe takie jak tofu, czy strączkowe jak soczewica są bogatymi źródłami roślinnego białka - jeśli komuś zależy na budowaniu masy mięśniowej może to z powodzeniem robić na diecie roślinnej

Wege hotdogi z Ikei - zawsze jak jestem to jem minimum 2. Uwielbiam.


Wegańskie krokieciki i kotlety w najlepszej znanej mi knajpce w Bergen
Często słyszę na różnych tradycyjnych świątecznych obiadkach, imprezach, uroczystościach,  gilach "nie wiesz, co tracisz"... Na pewno tracę wiele okazji do obżarstwa i przytycia. A jestem osobą, która nie ma zbyt silnej woli do odmawiania, zwłaszcza pysznego jedzenia, więc póki co wychodzi to na dobre mojej sylwetce.

Wegetarianizm nie polega na tym, że jem to samo co kiedyś, oprócz mięsa. Owszem, imprezki tak wyglądają, ale na co dzień jem zupełnie inaczej. Moja dieta składa się głównie z prostych składników, owoców, warzyw, kasz, orzechów, olejów roślinnych, produktów zbożowych. Do tego duże ilości naturalnych przypraw, ziół, ostrej papryki. Unikam produktów mocno przetworzonych i z dużą ilością konserwantów.
Czytaj dalej »

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Moje sposoby na nałogi - palenie papierosów, objadanie się, alkohol

Najpierw rzuciłam palenie papierosów. Po ponad 10 latach raz mniej, raz bardziej nałogowego palenia postanowiłam skończyć z tym syfem raz na zawsze. Pierwsze próby jeszcze w trakcie studiów zakończyły się niepowodzeniem. Słyszałam o cudownych sposobach na pokonanie potwora, który kazał sięgać po papierosy i ich niesamowitym działaniu. Spróbowałam zarówno e-papierosa jak i tabletki. Wracając do nałogu prędzej czy później doszłam do wniosku, że dopóki nie skończę studiów nie uda mi się rzucić, i zaprzestałam prób. Czas ten był dla mnie stresujący i już nawet nie chodzi o samo studiowanie, choć to oczywiście też. Studia kosztowały mnie bardzo drogo, do tego raty, debety i opłaty powodowały, że siedziałam w stresującej pracy ze strachu, że choćby 2 tygodniowy przestój na szukanie innej mógłby wpakować mnie w jeszcze gorszy dół finansowy. Jak tylko skończyły się studia i wyszłam bardziej na prostą finansowo, rzucenie palenia przyszło mi z łatwością, bez żadnych wspomagaczy.
Słyszeliście powiedzonka typu, że liczba nałogów w człowieku musi się zgadzać? Bierze się to na przykład z tego, że dużo ludzi zastępuje papierosy objadaniem się i tyje, co ich zniechęca do rzucenia. Teraz stało się dla mnie jasne, dlaczego tak jest. Jeśli sięgnięcie po papierosa czy cokolwiek, objadanie się, zakupy, imprezy, wszystko, co może być nałogiem, jest dla człowieka sposobem na radzenie sobie ze stresem, to dopóki nie wyeliminuje stałego czynnika stresogennego czy kilku czynników to podświadomie będzie szukał czegoś, co da ulgę w tym stresie. Tak jak było w moim przypadku - studia, mieszkanie w stresogennym mieście, stresująca praca, brak poczucia bezpieczeństwa spowodowany tym, ze nie mam oszczędności, to wszystko powodowało, że rzucenie nałogów bez zmiany środowiska było niemożliwe.
Kilka miesięcy po rzuceniu palenia wzięłam się za rzucenie picia alkoholu. Jako osoba, która spożywała alkohol regularnie kilka razy w tygodniu przez kilka lat myślę, że mogę się nazywać osobą dawniej uzależnioną od alkoholu. Choć wiele osób w Polsce bardzo chciałoby, żeby taką częstotliwość spożywania, nie powiązaną z biciem żony, kradzieżami czy przestępstwami nie nazywać alkoholizmem, tylko normalnym spożyciem dla relaksu.
Wtedy udało mi się zamienić szkodliwe nałogi na prozdrowotne, zaczęłam regularnie jeździć rowerem, uprawiać sporty, czytać książki i ogólnie życie zmieniło się na lepsze. Zaraz po tym przyszedł czas, gdy znowu poczułam chęć na zmiany i zmieniłam pracę na lepiej płatną, a zarazem bardziej odpowiedzialną więc i bardziej stresującą. Było wtedy ze mną o tyle lepiej, że już nie radziłam sobie ze stresem jak wcześniej - pijąc alkohol, paląc papierosy, a na kaca zajadając się tłustymi kebsami i makiem. Ale kawusia, pyszne jedzonko z wspaniałych knajpek Warszawskich, słodkości, zakupy, i cała masa innych fantastycznych wynalazków, jakich w Warszawie pełno zachęcała do odstresowania się w ten sposób.
Miałam różne fale, górki i dołki. Miałam miesiące, kiedy faktycznie rano wstawałam i robiłam sobie hiperzdrowe jedzonko na cały dzień, ćwiczyłam w parku, wyglądałam i czułam się świetnie, po czym znowy przychodził czas na objadanie się, tycie i bezsilność.
Doszłam do wniosku, że walka z nałogiem bez zadania sobie pytania, dlaczego ja to właściwie robię ma tyle sensu, co branie proszka na ból głowy na kacu. Trzeba się zastanowić, jaka jest przyczyna. Jeśli ktoś przez oddawanie się swojemu nałogowi daje sobie ulgę w stresie, to zwalczenie nałogu bez zlikwidowania czynnika stresującego spowoduje, że człowiek będzie szukał innej ulgi. A nie oszukujmy się, czynników stresujących jest przeważnie wiele, i ciężko znaleźć jeden. W moim przypadku początkowo były to i studia, i praca, i brak poczucia bezpieczeństwa finansowego, a nawet samo poruszanie się po Warszawie, w ciągłym tłoku, pośpiechu, hałasie, trąbieniu na siebie wkurwionych ludzi. Do tego ciągły stres powoduje wyłączenie układu odpornościowego, więc dochodzą problemy zdrowotne. Czynników było tak wiele, i byłam w tym tak głęboko, że nawet nie było czasu na zastanowienie się nad tym wszystkim. Wydawało mi się, że tak po prostu wygląda życie i tyle. Pamiętam, jak trafiłam na filmik Beaty Pawlikowskiej "Jak przestać się obżerać". Dużo było tam mowy o tym, żeby się wysypiać oraz zamienić niezdrowe jedzenie na zdrowe i wtedy organizm dochodzi do równowagi i nie ma ochoty się opychać. Udało mi się przekonać samą siebie do jedzenia zdrowych rzeczy, nawet do ekstremalnych ograniczeń w diecie. Jednak nawet będąc na poście Dąbrowskiej i robiąc sobie sałatkę z surowych warzyw potrafiłam się objadać. Polegało to na tym, że po zjedzeniu połowy miski, jaką normalni ludzie robią do obiadu dla całej rodziny czułam się pełna i najedzona, to moje ciało chciało dalej jeść, aż będę tak pełna, że ciężko się będzie ruszać. A jak już zjadłam całą to jeszcze sobie jadłam na deser jakiegoś owoca. A do tego czułam się zupełnie "bezkarna", bo od tego się nie tyje. Natomiast mechanizm był cały czas ten sam - na stres zapchanie żołądka do granic możliwości. Jednak stopniowo, bardzo powoli pracowałam nad sobą. Eliminowałam niepotrzebne źródła stresu, takie jak "ważne informacje ze świata", kontakty z niektórymi osobami, przebywanie w pewnych miejscach i wiele innych. I wtedy doszłam do momentu zwrotnego, gdzie moje życie już dłużej nie mogło wyglądać tak samo, jak do tej pory. Gdy zdałam sobie sprawę, że ja już dłużej nie mogę pracować w swojej pracy, mieszkać tu, gdzie mieszkam, przebywać z tymi, których miałam dookoła bo po prostu pierdolnę, wybuchnę, zabiję kogoś. Bez silnych znieczulaczy, jak alkohol, papierosy, obżeranie się niezdrowym żarciem, imprezowanie - moje życie na trzeźwo było nie do zniesienia. Nie miałam zamiaru wracać do dawnego stylu życia, choć wiele osób mnie namawiało i czułam się cholernie samotna w swoim wyborze. Wtedy postanowiłam przeprowadzić się do Norwegii.
Teraz patrzę na wszystko z dystansu. Szczególnie w ostatnim czasie mam dużo czasu na różne przemyślenia. I choć do papierosów nie ciągnie mnie wcale, tak czasem nachodzi ochota na piwko na przykład. I choć na codzień nie ulegam pokusie, bo po prostu alkohol jest tak irracjonalnie drogi nawet jak na tutejsze zarobki, i nie ma towarzystwa ani klimatu do picia, to już jak się pojawił i alkohol i towarzystwo na przykład podczas mojego urlopu w Polsce ostatnio to zdarzyło mi się popłynąć za mocno.
Do sedna, bo w końcu miałam napisać o tym, jaki jest mój sposób na nałogi. Jako osoba która kilka zwalczyła z mniejszym lub większym powodzeniem a z kilkoma nadal się zmagam, uważam się za osobę kompetentną, żeby się wypowiedzieć w temacie. Po pierwsze primo. Najpierw należy się zastanowić jaka jest przyczyna nałogu. A przyczyna zazwyczaj jest taka sama, jest to przynoszenie sobie ulgi w jakimś stresie. Więc zadaję sobie pytanie - co powoduje u mnie taki stres, ze muszę sobie ulżyć, jakoś się znieczulić? Przyczyny mogą być bardzo różne, zarówno zewnętrzne jak też wewnętrzne. To może być praca, studia, związek, rodzina, szef, otoczenie, czyli rzeczy, które dość ciężko jest zmienić. Więc jeżeli chcę rzucić nałóg, to czy jestem gotowa też rzucić czynnik stresogenny? Bo jeżeli będę miała tyle samo stresu, a zabiorę sobie coś, co przynosi mi ulgę, to będę szukać ulgi gdzie indziej. Czyli w moim przypadku - albo rzucam i palenie i studia, albo postanawiam, że rzucę palenie jak tylko skończę studia. U mnie to drugie się sprawdziło. Jednak przyczyny mogą być głębsze i dużo trudniejsze do wykrycia. Możemy się znieczulać ze względu na kompleksy, niskie poczucie własnej wartości, traumy czy silnie wpojone przekonania, np. że muszę pracować ciężko, muszę studiować, muszę być z mężem, bo to mąż i nie mogę go zostawić, muszę mieszkać z rodziną, bo to rodzina i i beze mnie sobie nie poradzą i tak dalej. Wtedy trzeba zreorganizować głowę. Można to zrobić na terapii. Ja pracowałam ze swoją głową bez terapeutów, jedynie z książkami, youtubem i bliskimi ludźmi.
Po drugie primo - należy wyeliminować wszystko, co generuje stres niepotrzebnie. O ile rodzinę ciężko jest zmienić, to jednak dopóki nikt nam nie przystawia pistoletu do głowy można jakoś ograniczyć kontakt i wpływ. Ale mnóstwo stresu generujemy sobie sami. Pracę wybieramy sami na przykład. I wbrew temu co się wielu ludziom wydaje, można ją zmienić. Wiem, co mówię, zmieniałam prace niezliczoną ilość razy w swoim życiu. Tak samo można zmienić miejsce zamieszkania, gdyż życie w wielkim mieście nieuchronnie generuje stres. Ja wiem, że te zmiany są bardzo trudne i wiele osób znajdzie milion wymówek, dlaczego nie może tego zmienić. Ale czy pozostanie w tym samym miejscu jest łatwe? Też nie jest. Więc zamiast zastanawiać się, dlaczego nie mogę nic zmienić lepiej zastanowić się, jak mogę to zmienić. Albo można czekać, aż przeleje się czara goryczy i ktoś po prostu pierdolnie i nie wytrzyma. Wielu ludzi się budzi właśnie dopiero wtedy, gdy dochodzi do jakiegoś punktu krytycznego, że już nie ma innego wyjścia. Ja wiedziałam, że ten moment się zbliża. Zaczynałam się zachowywać irracjonalnie nawet na trzeźwo. Pewnego dnia po prostu dostałam poważny atak paniki. To był moment, kiedy jedyny raz zdecydowałam się na pójście do płatnego specjalisty po pomoc. Wystarczyła mi jedna wizyta. Później, planując przeprowadzkę zaczęłam się powoli wygrzebywać z tego stanu.
Jednak jeśli nie jestem gotowa na tak radykalne zmiany w życiu, jak zmiana pracy, miejsca, kraju, wszystkiego, to co mogę zrobić już teraz? Już dziś? Chłonięcie informacji o tym, jak zły i negatywny jest świat jest stresujące. Rozmowy z negatywnymi osobami są stresujące. Robienie czegoś na siłę, wbrew sobie, jest stresujące. A czy jest potrzebne, czy mogę to zmienić? Jeśli tak, to po prostu to robię. Trochę stresu i wkurwienia jest ważne, potrzebne i wręcz niezbędne dla rozwoju. Ale nie permanentnie.
Po trzecie. Pięknie ujęte w następującym cytacie - powoli znaczy płynnie. płynnie znaczy szybko. Czyli nic na siłe, nic gwałtownie. Jeśli człowiek się uprze, że mimo wszystko teraz chce rzucić nałóg i zrobi to na siłę, nagle, bez zmiany trybu życia - to duże ryzyko, że w pewnym momencie nie wytrzyma i wróci. Tak samo jest z dietami cud. Ludzie uwielbiają diety cud, bo po nich szybko widać efekt. Można radykalnie zmienić swój wygląd w ciągu krótkiego czasu. Jednak jeśli nie pójdą za tym zmiany w sposobie myślenia i w trybie życia, często występuje efekt jojo. I sam efekt jojo nie jest niczym złym. To musimy sobie uświadomić. Jeśli ktoś schudł 10 kilo i 10 kilo wróciło to lepiej, niż gdyby nic nie robił, bo przynajmniej ma doświadczenie. Najgorsze jest to, że to ludzi potwornie zniechęca do dalszych prób. Raz się nie udało, to już myślą że już nigdy się nie uda. Schudnięcie 10 kilo gdy wróci 9 to nadal progres, a ludzie uznają to za porażkę i się zniechęcają. Jak to ktoś kiedyś pięknie powiedział - dwa kroki do przodu i jeden do tyłu to nie porażka, to cza cza. I właśnie takie nastawienie warto mieć. Życie to taniec, życie to gra. Jak gra jest za łatwa to nie ma satysfakcji. Gdy tymczasem w życiu ludzie by chcieli, żeby wszystko przychodziło łatwo.
Dlaczego standardowe zdobywanie Mount Everestu trwa kilka tygodni? Nie dlatego, ze się ciągle idzie pod górę tyle dni. Idzie się trochę pod górę, poźniej się wraca niżej na nocleg. Później trochę wyżej i znowu niżej. W międzyczasie trochę odpoczynku i regeneracja i znowu trochę wyżej. Ludzie nie zakładają, że zdobędą szczyt od razu. Nikt nie uważa, że bycie zmęczonym jak się jest wyżej i schodzenie na odpoczynek to porażka. To normalny proces aklimatyzacji. Dopiero po stopniowej aklimatyzacji następuje atak szczytowy. Wchodzi się na samą górę i od razu się schodzi. Nikt nie zostaje na szczycie, a przynajmniej nikt żywy. Wszyscy schodzą na dół. Tymczasem w życiu ludzie by chcieli, żeby było tak - postanawiam wejść na górę, więc zbieram manatki, wchodzę i zostaję na górze. Ale tak po prostu nie jest i to jest normalne. Chodzi mi o to, że jeśli ktoś chce rzucić palenie, i postanawia z dnia na dzienie palić, to właśnie tak jakby chciał wbiec sprintem na Everest i tam zamieszkać. Lepiej jest robić to stopniowo. Wiadomo, że nie osiągnie się wtedy efektów spektakularnych, ale ma się większe szanse na sukces. Czyli przykładowo jeśli chcę się przestać objadać, a jem codziennie kilka obfitych posiłków to mogę osiągnąć spektakularny efekt, jeśli nagle przejdę na dietę cud. Jak przeszłam na post Dąbrowskiej to osiągnęłam fenomenalny spadek masy. Początkowo byłam pełna zapału i entuzjazmu, jednak stopniowo przychodziły kryzysy. Mimo, że czułam się świetnie, ciągnęło mnie do kawusi, do słodkości. Najpierw z maksymalnej mojej wagi ok 84 kg stopniowo zeszłam nawet poniżej 60 kg. Obecnie wróciłam do 70 kg. Początkowo odbieralam to jako porażkę, jednak teraz już wiem, że to po prostu życie. Raz na wozie, raz pod wozem. Tak czy siak, nie jest najgorzej. Patrzę na to, jak na wchodzenie w góry. Spektakularne schudnięcie na poście Dąbrowskiej było dla mnie jak wspinanie się na bardzo wysoką i wymagającą górę. Zrobiłam to szybko i bez aklimatyzacji, więc będąc na szczycie po prostu zabrakło mi tlenu i musiałam zejść niżej. Ale postanowiłam, ze się nie poddam. Robię ponowne podejście do osiągnięcia szczytowej formy. Tym razem powoli i na spokojnie. Chcę osiągnąć trwały efekt. Dlatego stopniowo wprowadzam zdrowe nawyki małymi kroczkami. To ciekawe, że spadek formy można osiągnąć błyskawicznie. Wystarczy kilka razy ulec czekoladzie, kawie i już wpada się w błędne koło. Nadmiar kawy powodował u mnie zamulenie, więc piłam jeszcze więcej kawy. To z kolei powodowało, że ciągle miałam ochotę na słodycze. Przez opychanie się słodyczami nie miałam ochoty na zdrowe, pożywne jedzenie. Czułam, jak moja forma spada i niebezpiecznie zbliża się do dawnego stanu.
Myślę, że w każdym nałogu najgorsze jest to, że często nie jesteśmy świadomi tego, jaka jest skala problemu. Ileż razy było tak, że człowiek nie ma pojęcia, ile alkoholu wypił. Ale nie tylko tyczy się to alkoholu. Gdy mamy nieograniczony dostęp do danej rzeczy, często nie mamy świadomości, jak często po daną rzecz sięgneliśmy. Przykładowo jak początkowo sprzątałam biura, gdzie miałam nieograniczony dostęp do kawy z ekspresu, sięgałam po nią ilekroć chciało mi się pić, odpocząć, pobudzić. Ale ile tych kaw wypiłam? 5, 10 dziennie? nie wiem. Jak tylko zaczęłam zauważać, że mam z tym problem, że czuję się źle po takiej ilości to najpierw zaczęłam zauważać ilość kaw. Wystarczy, że chcąc sięgnąć po przykładowo 4 kawę przypominałam sobie, że tego dnia wypiłam już 3. I już jakoś nagle ochota nieco spadała. Tak samo z jedzeniem. Wystarczyło, że zaczęłam patrzeć a to, jakie ilości pochłaniam. Ten sam trik stosowali w programach o grubasach jak im pokazywali na jednym obrazku tygodniową dawkę chipsów i burgerów, a na następnym obrazku ile dane jedzenie zawierało tłuszczu czy cukru. To już był szok.
Następnie zaczęłam wprowadzać delikatne ograniczenia. Wiem już z doświadczenia, że jak zupełnie wyeliminuję kawusię, to prędzej czy później się do niej dorwę, jak pies spuszczony z łańcucha do wolności. Dlatego postanowiłam pić jedną lub maksymalnie dwie kawusie na dzień. Jednak kiedy nadchodzi pora na kawusię, celebruję tę chwilę, by nacieszyć się nią maksymalnie. I zdecydowanie więcej przyjemności ma taka jedna kawa wypita na spokojnie, niż 10 kaw wypitych w biegu. Gdy dojdę do jednej kawy tygodniowo, dzień z kawą będzie dla mnie prawdziwym świętem. Choć w sumie nie wiem, czy to konieczne. Jedna kawa dziennie to brzmi dobrze, przynajmniej narazie.
Podobnie z jedzeniem. Wcześniej miałam głupi zwyczaj, że do jedzenia zawsze odpalałam filmik na youtubie albo fejsa, abo książkę, cokolwiek. Teraz staram się stopniowo eliminować ten zwyczaj. Jak próbowałam od razu wszystkie posiłki jeść bez telefonu i komputera to myślałam, że szlag mnie jasny trafi, czułam się mega nieswojo. Zwyczaj ten utrwalony był od bardzo dawna. Teraz powiedziałam sobie - powolutku, jeśli zjem jeden posiłek dziennie bez komputera to też jest ok, to zawsze jest jakiś progres. Dałam sobie czas na przestawienie się. Trzeba się powoli oswajać z nowymi rzeczami tak jak się oswaja dzikie zwierzątko. Stopniowo ograniczam sobie niekorzystne zwyczaje i zastępuję je nowymi. Oglądając film czy scrolując fejsa nawet nie zauważałam, ile zjadałam. Skoro nie uświadamiałam sobie skali problemu, ciężko było go zwalczyć. Dodatkowo często na fejsie migały mi rzeczy które mnie wkurwiały, więc jeszcze dodatkowo zajadałam stres. Nawet nie zauważyłam momentu, kiedy micha stawała się pusta i dorzucałam do niej. Teraz, jak większość posiłków jem na spokojnie, przeważnie zjadam mniej. Dodatkowo mam więcej czasu na przemyślenia. Wcześniej nie dawałam sobie tego czasu, cały czas bombardując się informacjami. Nawet jeśli były to bardzo mądre i potrzebne informacje, to czas na odpoczynek dla umysłu również jest bardzo ważny.
Podsumowując. Działania, jakie warto podjąć, aby zwalczyć jakiekolwiek uzależnienie:
1. Uświadomić sobie, że się go ma.
2. Zadać sobie pytanie, na co chcę się znieczulić? Co chcę zagłuszyć w ten sposób? W jakim cierpieniu dana rzecz ma mi przynieść ulgę?
3. Zastanowić się, jakie czynniki zmuszające mnie do danego nawyku mogę wyeliminować.
4. Obserwować siebie i swoje reakcje na dane nawyki. skonfrontować się z prawdą i skalą problemu.
5. Nie działać nagle, gwałtownie, na siłę.
6. Bardzo stopniowo wprowadzać niewielkie ograniczenia, zastępując je niewielkimi zdrowymi nawykami. Zmiany muszą być tak delikatne, żeby nie odczuć ich z dnia na dzień.
7. Za każdym razem, gdy pozwalamy sobie na daną rzecz, skupiać się na niej maksymalnie. Cieszyć się tą każdą chwilą, smakować, dostrzegać. Tak, by ogtraniczenie danego nawyku dawało więcej przyjemności. 
 8. Nie traktować pofolgowania sobie jako porażki, tylko jak taniec, grę lub jak ja - wyobrazić sobie, że to przenośnia zdobywania gór.
Tak jak teraz dosłownie co kilka dni zdobywam jakąś niewielką górę, to wiem, że moja forma pozwala na zdobycie wyższych szczytów. Po zdobyciu szczytu schodzę, odpoczywam i za jakiś czas idę dalej, wyżej. Nie poddaję się, gdy jakaś góra okazuje się za trudna. Odpoczywam dłużej i idę dalej. I czuję, jak z każdym dniem moje życie staje się coraz lepsze.


Trochę było w tekście o alkoholu i o górach, więc uznałam, że zdjęcie piwa w górach będzie dobrą ilustracją.
Czytaj dalej »

sobota, 11 kwietnia 2020

Analiza konsekwencji

W moim ostatnim wpisie poruszyłam temat jednej z moich ulubionych książek, Rok 1984, wyjątkowo na czasie teraz. Jednak książka ta walczy o czołowe miejsce na mojej liście top of the top ulubionych książek z kilkoma innymi. Dziś chciałam powiedzieć o dwóch książkach z czołówki, które na pozór kompletnie różne, łączy pewna cecha charakterystyczna głównego bohatera. Zarówno główny bohater książki Hrabia Monte Christo, czyli Edmund Dantes, jak Lisbeth Salander z trylogii Millenium zrobili na mnie ogromne wrażenie tym, jak bardzo potrafili opanować swoje emocje i kierować się chłodną kalkulacją zamiast pierwszym, gwałtownym odruchem.
Kto nie przeczytał polecam serdecznie. Obie książki przeczytałam kilka razy. O ile do Hrabiego chętnie bym wróciła, tak Millenium obecnie jest zbyt brutalna, gdyż stałam się na to dużo bardziej wrażliwa. W fabularnej rzeczywistości przejaskrawione warunki stały się tłem, na którym opanowanie bohaterów mogło być mocno wyodrębnione i podkreślone.
Świetne książki do czytania, gdy myślisz, że jesteś w sytuacji beznadziejnej i uważasz, że masz ostro przejebane. Bo gdy poczytasz sobie jak bardzo po dupie od życia dostali wyżej wymienieni bohaterowie od razu widzisz, że można mieć dużo gorzej i że nie masz tak źle. Ale nie chodzi o to, by pocieszać się, że inni mają gorzej. Z resztą to i tak postacie fikcyjne, choć niesamowicie realistycznie nakreślone. Chodzi o to, jak bohaterowie potrafili swoje przejebane przekuć w złoto, jak czerpali siłę z nieszczęść, jakie ich spotkały.
Lisbeth Salander bardzo wcześnie nauczyła się, że działanie pod wpływem emocji się nie opłaca. Po mistrzowsku panowała nad okazywaniem wszelkich emocji, niezależnie, czy były smutne czy wesołe. Zanim podjęła jakąkolwiek decyzje, niczym wprawna szachistka obmyślała kilka ruchów do przodu. Kluczowe zdanie - analiza konsekwencji. Potrafiła poświęcić bardzo dużo, gdy była przekonana, że dzięki temu zyska zdecydowanie więcej. Jak dużo - o wiedzą osoby, które przeczytały książkę. Dla mnie niektóre fragmenty są tak drastyczne, że ich opisy pomijałam przy kolejnym odświeżaniu sobie historii.
Dantes na początku był bardzo emocjonalnym młodzieńcem. Dopiero gdy przyszedł czas na jego drastyczną lekcję od losu, nauczył się panować nad emocjami, gdyż nie miał innego wyjścia. Szczegółowy opis przemiany Dantesa jest dla mnie prawdziwą ucztą za każdym razem, gdy powracam do historii.
Oboje bohaterów mieli ogromny wpływ na moje życie. Bardzo często gdy pływam po morzu przypominam sobie Dantesa, który płynął znacznie dalej, niż wynosiła jego strefa komfortu, gdyż od tego zależało jego życie. Lekcja płynąca z opisu pobytu Dantesa w więzieniu była dla mnie tak mocna, że często zastanawiałam się, jak ja bym się zachowała na jego miejscu. Tylko, że ja już wiedziałam, co będzie później i jak należy się zachować.
No i chcąc nie chcąc doczekałam się. Przyszedł czas, kiedy nie zawiniając absolutnie niczym, moja wolność została w znacznym stopniu ograniczona. Kiedy mam czas, pieniądze, zdrowie i chęci na podróżowanie a niestety mogę poruszać się w ograniczonym obszarze. Kiedy kontakt osobisty z bliskimi osobami został znacznie utrudniony. O ile nie przeszkadza mi fakt, że z niektórymi znajomymi mogę kontaktować się jedynie przez messengera, to jednak są takie relacje, kiedy bardzo chciałoby się być z kimś blisko, a niestety nie można.
Mogę się wkurwiać, narzekać, złorzeczyć, nie dopuszczać do siebie tej wiadomości. Mogę krzyczeć i atakować strażników i jak Dantes na początku miotać się po celi złorzecząc Bogu. Jednak po choćby pobieżnym przeanalizowaniu konsekwencji łatwo zauważyć, że w ten sposób można jedynie stracić energię. A póki się jest przy życiu zawsze jest szansa.
Lub jak zwykła mawiać Aneta Klimek, weteranka gubienia telefonów, póki jest sygnał to jest nadzieja że telefon się znajdzie. I zawsze się znajduje.
Jedyne sensowne wyjście, jedyna rozsądna rzecz, jaką można zrobić, to przeanalizować, na co mamy wpływ a na co nie mamy. I zająć się jedynie tym, na co wpływ mamy. Nawet jeśli ten wpływ jest nikły, nawet jeśli dojście do celu miałoby nam zająć resztę życia, to pamiętajmy o jednym - czas i tak i tak upłynie. Bo jeśli siedzimy w więzieniu na dożywociu to wydrążanie codziennie choćby jednego centymetra podkopu może dać nam nadzieję na ucieczkę po 10 latach, a to lepsze, niż brak nadziei. Zawsze trzeba mieć też oczy szeroko otwarte, bo może nadarzyć się okazja na ucieczkę szybciej i wtedy trzeba być gotowym, by wystrzelić jak z procy, niezależnie od tego, jaki jest cel.
Doda powiedziała kiedyś mądry cytat, nie wiem, czy sama go wymyśliła, pewnie nie.
"Żaden wiatr nie jest sprzyjający, gdy nie wiesz, do jakiego portu zmierzasz"
Więc określamy, na co mamy wpływ - od razu zaspojleruje, jedyne, na co mamy wpływ, to na siebie, i to też nie w 100 procentach. Jak już to dojdzie do nas, że nie mamy wpływu na to, co mówią, myślą i robią inni ludzie, jak reaguje gospodarka, jaka jest pogoda, jakie decyzje podejmuje rząd, jak się ma zdrowie ludzi na planecie - wydaje mi się, że jedynym rozsądnym wyjściem jest przestać tracić energię na przejmowanie się tym. Analiza konsekwencji - co mi da to, że będę sprawdzał wiadomości? Jak to na mnie wpływa? Ile czasu na to schodzi? Jak inaczej mogę wykorzystać ten czas? Czy mogę ten czas wykorzystać bardziej efektywnie? Jaką konsekwencje będzie miała dla mnie ta jedna konkretna decyzja? Doda mi chęci do życia, czy odbierze? Doda mi zdrowia czy odejmie?
Jak mówi Ewelina Stępnicka życie jest jak ocean. Można usiąść na brzegu i bać się zrobić cokolwiek, cały czas stojąc w miejscu. Można się szamotać z oceanem, walczyć z nim i tracić energię. Ale można też zaobserwować, jaki jest i po prostu przyjąć to do wiadomości. A następnie poszukać swojego nurtu i nauczyć się w nim pływać. Pierwsze pytanie, jakie powinnam sobie zadać po tym, jak zdecyduję, że uczę się pływać - co mogę zrobić już teraz, już dziś? Co mogę robić codziennie? Jaką decyzję mogę podjąć i już od teraz zacząć działać, by jak najlepiej wykorzystać sytuację, w jakiej obecnie się znajduję? Bo przecież zawsze może być gorzej, nie jestem Dantesem ani Lisbeth.
Z książek, które wpłynęły na moje życie jest jeszcze Dżuma. Nie mam pojęcia, czemu tak mi się podobała, że w czasach szkolnych przeczytałam ją kilka razy. I już kompletnie nie pamiętam, o czym była. Ale pamiętam z niej jedno - każda epidemia kiedyś się kończy. I tym oto optymistycznym akcentem kończę na dziś. Dziękuję za uwagę oraz za komentarze i lajki, pozdrawiam serdecznie!



Dziś jako ilustracja do wpisu zamek na wyspie we Włoszech, gdy go zobaczyłam, od razu pomyślałam o zamku If.

Czytaj dalej »

czwartek, 9 kwietnia 2020

Jak moja emigracja wpłynęła na to, co myślę o sobie

Jak często zdarza ci się gadać w myślach do siebie - ale jestem głupia. Ale ze mnie idiotka. Ja pierdolę, co ja za głupotę odjebałam. O nie, znowu, jak zwykle, zachowałam się jak ostatnia kretynka. Nie dziwne, że tak się stało. No jak zwykle chujowo. Wiedziałam, że to się nie może udać. Jak mogłam pomyśleć, że to wypali. Brzmi znajomo? Myślę, że tak, bo w Polsce narzekanie i wynajdywanie negatywów to nieoficjalnie sport narodowy i gdyby był dyscypliną olimpijską z pewnością mielibyśmy w nim same medale. Sama do całkiem niedawna brałam udział w tym wyścigu zupełnie nieświadomie. Gdy zaczęłam być świadoma, jak bardzo negatywne są moje myśli, zaczęłam je bacznie obserwować. Oczywiście nie przestały się pojawiać z dnia na dzień. Nadal czasem się pojawiają.
Na początku z różnych książek i od rożnych osób dowiedziałam się, że tak wcale być nie musi. Że jest to auto sabotaż i przynosi bardzo negatywne skutki. I nawet jeśli nie doprowadza do depresji czy samobójstwa to na pewno sprawia, że nie wykorzystuję w pełni swojego potencjału. Zaczęłam też baczniej przyglądać się otoczeniu. Miałam wokół siebie dużo osób negatywnie patrzących zarówno na siebie i na rzeczywistość. Widziałam piękne dziewczyny, które wynajdywały w swoim wyglądzie absurdalne moim zdaniem kompleksy i prześcigały się w kwękaniu na swój temat. Może właśnie dlatego przez większość życia wolałam przebywać w męskim towarzystwie. Już wolałam słuchać o filmach, których nigdy nie obejrzę i grach, w które nigdy nie zagram niż jak szczupła dziewczyna mówi jaka jest gruba.
Im dłużej dochodziłam do wniosku, że prześciganie się w negatywnych stwierdzeniach na swój temat nie ma sensu, tym bardziej obco czułam się wśród wielu otaczających mnie ludzi. Po prostu byłam zbyt dumna z pozytywnych zmian, jakie dokonały się we mnie, dzięki ciężkiej pracy i wyrzeczeniom, że nie wpasowywałam się w ton rozmowy.
Gdy wyjechałam w zupełnie nieznane mi strony miałam okazję zacząć swoje życie od początku. Poznaję zupełnie nowych ludzi. Nic o mnie nie wiedzą, więc mam szansę zbudować obraz siebie w oczach swoich oraz innych osób zupełnie od nowa. Od początku doświadczyłam taką lawinę miłych słów, pomocy, komplementów i życzliwości, jakiej bym się nie spodziewała w najśmielszych snach, choć właściwie dokładnie o to prosiłam Boga przed wyjazdem. W głębi siebie wcale nie uważałam się za jakoś specjalnie odważną osobę - taki Wim Hof jak wchodził na Everest w szortach bez tlenu albo jak pływał pod lodem to dopiero odwaga a ja - po prostu wyjechałam na emigrację. Bo ja wymagałam zawsze od siebie znacznie więcej niż inni i wiedziałam, że stać mnie na jeszcze znacznie więcej tylko po prostu z jakichś powodów dotąd nie wykorzystywałam w pełni swojego potencjału.
I wtedy pojawiał się we mnie ten znajomy głos, który chciał powiedzieć - e tam, wcale nie jestem odważna, ot nie robię nic nadzwyczajnego. I już chciałam odruchowo umniejszyć siebie w oczach innych. Ale mówiłam tylko dziękuję i doceniałam miłe słowa skierowane w moją stronę. Choć wraz z polonią wyemigrowały tu również te typowe cechy Polaków, to często były poskramiane przez tutejszą zupełnie inną mentalność - życzliwą, pozytywną, uśmiechniętą i optymistyczną. Bo niby czemu tu się smucić, w tym kraju jak bajka?
Bardzo szybko poznałam tu super pozytywnych ludzi i chętnie utrzymywałam z nimi kontakt, przez co kontakt z marudami miałam bardzo mały i powoli zmieniałam postrzeganie o świecie.
Coraz częściej byłam obrzucana miłymi słowami. Destrukcyjny głos w mojej głowie, który dość często chciał mnie umniejszyć pojawiał się, ale nie dawałam mu dojść do głosu. Gdy chciałam kogoś o coś poprosić, ten głos najpierw podpowiadał, że to się nie uda. Gdy postanowiłam jednak spróbować, czasem odruchowo chciałam z góry przeprosić za problem, lub od razu napisać - rozumiem, jeśli odmówisz. Jednak zaczęłam myśleć - a jeśli się mylę? Jeśli ktoś wcale nie postrzega tego jako problem? Jeśli ktoś ucieszy się, że może pomóc? Może nie powinnam nić z góry zakładać, tylko po prostu próbować i obserwować, co się stanie? To było dobre posunięcie. To niesamowite, że ludzie bardzo często mają o mnie dużo lepsze zdanie niż ja sama o sobie. Tak samo działa w drugą stonę - ja mam o ludziach dużo lepsze zdanie niż oni sami o sobie.
I wtedy pojawiła się w moim życiu pewna cudowna osoba, która ma niesamowicie pozytywne zdanie i o mnie i o sobie a tym samym ma na mnie cudowny wpływ, choć fizycznie jest wiele kilometrów ode mnie... Ale to już osobny temat.
Kojarzycie Dodę? Można ją lubić lub nie lubić, ale trzeba przyznać, że głos i talent to ma dziewczyna. Sama o sobie bardzo często wyraża się w sposób skrajnie pozytywny. Ostatnio oglądałam z nią wywiad. Powiedziała, że w rzeczywistości jest wobec siebie bardzo krytyczna. Że bardzo często muszą zmieniać na przykład ujęcia w teledyskach, bo jest wobec siebie skrajnie krytyczna. Ale nigdy nie mówi o sobie źle publicznie, nawet jeśli ma takie myśli w głowie. Powiedziała, że jak ma osobę, którą kocha i ten ktoś zrobi coś głupiego, to nie mówi przy wszystkich i nie krytykuje tej osoby, tylko bierze na stronę i mówi to na osobności. Bo go kocha. I tak samo postępuje ze sobą, bo siebie kocha.
Wtedy od razu przypomniała mi się sytuacja, kiedy podczas jakiejś imprezy rozmawialiśmy o podejściu do małżeństwa w różnych kulturach. Ja jak zwykle chciałam być na przekór i zauważyłam, że w niektórych kulturach jest tak, że mężczyzna może mieć tyle żon, ile jest w stanie utrzymać. Wtedy pewna kobieta powiedziała, że w tej kulturze jej mąż nie mógłby mieć nawet jednej, bo nawet jednej nie byłby w stanie utrzymać, gdyby sama na siebie nie zarabiała. Powiedziała to przy nim i przy kilku osobach z rodziny oraz spoza rodziny. Ta sytuacja wywołała u mnie w głowie sporo refleksji. Jak można mentalnie wykastrować męża przy ludziach? I co ta osoba musi myśleć o sobie, że uważa, że nie zasługuje na bycie z kimś lepszym niż ten mąż? No, bo skoro jest z nim nie mając przystawionego pistoletu do głowy, to znaczy że chce. A chce, bo uważa, że zasługuje.
Wiem, bo sama przez większość życia uważałam, że na wiele rzeczy nie zasługuję.
Wszyscy psychologowie, kołczowie, spece od rozwoju osobistego, nawet księża, wszyscy mówią, że trzeba siebie kochać. Tylko jak kochać siebie, jak w głowie pojawia się głos, jestem głupia, jestem brzydka, jestem beznadziejna. Moim zdaniem bezmyślne afirmowanie kocham siebie, kiedy wszystkie wnętrzności mówią - to nieprawda, nie ma sensu.
Pierwszym krokiem jest zaobserwowanie tego. Zauważenie, że się tak mówi na siebie. Następnie uświadomienie sobie, że to są tylko nasze myśli, a nie obiektywne fakty. Po trzecie - zachowanie tego dla siebie. Myślę, że to dobry wstęp do tego, żeby powoli zacząć kochać siebie. Nie od razu mówić, kocham siebie, tralalala, tylko na początek po prostu przestać jechać po sobie na głos. Myśli to myśli, pojawiają się i nie mamy na to wpływu. Ale na to, co mówimy, w większości już mamy wpływ. Więc po pierwsze, dać sobie przestrzeń, pomiędzy myślą, jaka się pojawia w głowie, a tym, co wypowiadamy na głos, czy piszemy do kogoś w wiadomości. I nie chodzi o to, żeby mówić o sobie w samych superlatywach jak Doda, tylko żeby po prostu nie mówić negatywnie. Nie wstawiać zdjęć z podpisem typu - ale jestem brzydka, ale ze mnie beztalencie, ale nic nie umiem, ale jestem taka siaka i owaka. Jak się kogoś o coś prosi, to nie pisać z góry, że rozumiem, jak odmówisz itd. Nie przepraszać za wszystko. Nie mówić - nie rozumiem, jak możesz mnie znosić i ze mną wytrzymywać. Zachować psioczenie dla siebie i zrobić przestrzeń dla innych na ich własną opinię. wiem po sobie, jak bardzo można się zaskoczyć tym, jak bardzo pozytywny może być odbiór ludzi.




Czytaj dalej »

wtorek, 7 kwietnia 2020

Musisz uświadomić sobie prawdę. Łyżka nie istnieje.

Bóg zawsze wysłuchuje nasze prośby i pomaga. Choć pomoc nie zawsze przychodzi z tej strony, z której się spodziewamy.

Zbierając na wyjazd do Norwegii byłam bardzo zdeterminowana. Oprócz odkładania zarobionych pieniędzy, sprzedałam wszystko, co nie było mi niezbędne a co miało jakąś wartość, w tym część pamiątkowej biżuterii. Pomyślałam, że jak tylko odbiję się finansowo, to kupię sobie taką, jaką tylko będę chciała. No i przyszedł ten moment i kupiłam pierścionek, który bardzo mi się podobał. Ostatnio jak szłam w góry po 24 godzinach niejedzenia i standardowo bez ubrań, poczułam, jak pierścionek zsunął się ze skurczonego palca. Na początku oczywiście mobilizacja i szukanie. Nie mógł upaść daleko, jednak częściowo roztopiony śnieg i błoto nie ułatwiały poszukiwań. Wiedziałam, ze z każdym krokiem rosła szansa, ze gdzieś go wdeptałam. Po około pół godziny starannego przeczesywania palcami śniegu i błota centymetr po centymetrze do moich poszukiwań dołączył przechodzący Litwin. Pomógł mi przeczesać ponownie kilkumetrowy obszar, pogadaliśmy trochę, ale po jakiś 15 może 20 minutach powiedział, że musi iść. Podziękowałam mu za pomoc. W głębi duszy czułam, że ten kawałek jest już tak przeszukany, że to po prostu dalej nie ma sensu. Palce miałam zmarznięte, zaczęłam się zastanawiać, czy faktycznie zsunął mi się tu, czy może wcześniej. Pomyślałam, że jeśli do jutra śnieg się roztopi i nie spadnie nowy to wrócę na poszukiwania. Tak też zrobiłam. Następnego dnia wróciłam. Miejsce poszukiwań znalazłam bez problemu po rozgrzebanym błocie. Jakaż była moja radość, gdy pierścionek spokojnie sobie leżał tam, gdzie go szukałam. Po raz kolejny przekonałam się, że jestem ukochaną córeczką Boga. Ani przez chwilę w to nie wątpiłam. Wiedziałam, że nie poddam się w poszukiwaniach. To samo też mówiłam do Litwina.
Ostatnio poprosiłam Boga o pomoc w zwyciężeniu nałogu objadania się, a szczególnie słodyczami. Pomoc zawsze nadchodzi, choć nie zawsze tak, jak się spodziewamy. Tym razem Bóg oddalił ode mnie pokusę domowych ciast Małgosi czy mojej siostry. Nie pojadę do domu na święta. Znaczy oczywiście gdybym się mocno uparła to może i bym dała radę przybyć do Polski, ale nie zależy mi na tym aż tak mocno. Tu jest mi naprawdę dobrze. Mam ciszę i spokój, cudowną przyrodę i bliski kontakt z Bogiem - wiadomo w górach jest się bliżej nieba. Mało rzeczy mnie rozprasza i mogę się skupić na tym, co jest dla mnie najważniejsze. Na budowaniu swojej własnej rzeczywistości.
Kojarzycie ten moment z filmu Matrix, gdzie dziecko gnie łyżkę? Neo się pyta, jak to robisz. Dziecko odpowiada - nie próbuj zgiąć łyżki, bo to niemożliwe. Ale uświadom sobie, że łyżka nie istnieje. I wtedy Neo gnie łyżkę.



https://www.youtube.com/watch?v=tQb2zpI-7Oc
Przebywając w ciszy i spokoju uświadomiłam sobie prawdę. Że niemożliwe jest ogarnięcie całej rzeczywistości. Że nigdy nie będziemy wiedzieć wszystkiego, znać wszystkich faktów, być wszędzie, zobaczyć wszystko i nasza rzeczywistość zawsze będzie jakimś wycinkiem. A co za tym idzie, każdy będzie miał ten wycinek inny. Każdy ma inne doświadczenia, widział, słyszał, czytał, czuł co innego. I jeśli w pełni uświadomimy sobie, że nasza rzeczywistość jest tylko wycinkiem wszystkiego, zdamy sobie sprawę z tego, że mamy wpływ na to, co się w tym naszym wycinku znajdzie. Tak samo, jak w swoim pokoju nie możemy zgromadzić wszystkiego. Wszystkich książek świata, wszystkich fajnych rzeczy, wszystkich sprzetów jakie byśmy chcieli, tak w mózgu nie zmieścimy wszystkich informacji, wszystkich faktów. Musimy przeprowadzać selekcję, by nie narobić sobie bałaganu i móc się łatwo odnaleźć w swojej rzeczywistości. Dlatego bardzo starannie dobieram to, co wpuszczam do swojej rzeczywistości. Tak samo, jak ograniczyłam kupowanie rzeczy, by nie zaśmiecać pokoju, ograniczyłam pokarmy jakie spożywam do tylko wegańskich, by nie zaśmiecać ciała, tak ograniczyłam dochodzące do mnie wiadomości, by nie zaśmiecać umysłu. Dlatego coraz mniej scroluję tablicę na fejsie i memy na insta, coraz mniej rozmawiam z negatywnie nastawionymi ludźmi oraz zupełnie unikam tzw. wiadomości ze świata.
Za to chętnie odświeżyłam sobie ostatnio jedną z moich absolutnie ulubionych książek. Rok 1984 Orwella. Pamiętam, jak przyciągnął mnie do tej książki jakiś silny magnetyzm, gdy na polskim w liceum przerabialiśmy jakiś fragment. Wtedy na nudnych lekcjach ostentacyjnie czytałam tę książkę zamiast uczyć się bzdur. Przeczytałam ją nie wiem ile razy, wielokrotnie też słuchałam audiobooka, ostatnio też obejrzałam film na podstawie książki.
Książka mocno ryje banię, mnóstwo cytatów to złoto, a fakt jak bardzo prorocza się okazała jest przerażający. Dodatkowo jest tak wielowątkowa, że za każdym razem znajduję w niej coś nowego. Na każdym etapie mojego rozwoju wciąż potrafi wstrząsnąć. Np. fragment, gdy O'Brien mówi o lewitacji kompletnie ryje banię.

Mam nawet t-shirt z rokiem 1984


"Rządzimy materią, bo rządzimy umysłami. Rzeczy­wistość mieści się w mózgu. Stopniowo wszystkiego się nauczysz, Winston. Nie ma nic, czego byśmy nie potrafili dokonać. Niewidzialność, lewitacja, to dla nas nic trud­nego. Gdybym chciał, mógłbym unieść się w górę niczym bańka mydlana. [...]"



Jeżeli mam kontrolę nad teraźniejszością, nad tym, co robię, co słucham, oglądam, czytam, jem, piję, wącham i doświadczam, mogę również wpływać na przeszłość. Bo przeszłość istnieje tylko w moim umyśle. I wszystko, co się dokonało, mogę na nowo zinterpretować. To, co wcześniej wydawało się złe i przykre mogę zinterpretować jako wzmacniające, potrzebne, oczyszczające, dodające odwagi. W ten sposób mogę wpływać na to, jak postrzegam swoją rzeczywistość oraz jaka będzie moja przyszłość.



Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia