środa, 25 marca 2020

Kolejne zwycięstwo - Gullfjellet 987 m n.p.m.15 km marszu bez ubrań

Najwyższą góra w okolicy, czyli Gullfjellet zdobyłam już wcześniej 2 razy, lecz wreszcie mogłam podziwiać widoki bo powszednio zawsze były chmury.
Gdy w 2018 roku przylecieliśmy do Bergen, nasz gospodarz z Airbnb zawiózł nas na ten szlak i powiedział, jak iść.
Wtedy nie miałam pojęcia że to właściwie chyba najciekawszy szlak w okolicy.
Kto widzi buzię w tym tęczu?

Szczyt Gullfjellet góruje ponad innymi i zdecydowanie więcej śniegu jest tam, niż na innych szczytach.

Toteż nie zdziwił nas widok narciarzy. I nie był to głupi pomysł z tymi nartami.
Wyruszyliśmy na szlak o 10.18. Słonko przyjemnie prażyło, więc niebawem pozbyliśmy się zbędnych ubrań.
Ja kocham słońce, a w Bergen jest go wyjątkowo mało, więc nie chroniłam się żadnym kremem z filtrem. Posmarowałam się grubo czystym masłem shea - moim zdaniem najlepsza rzecz na ciało jak się wystawiamy na zimno. Poza tym po nim skóra jest cudownie miękka i odżywiona, ale do stosowania na codzień jest trochę za tłuste i bardzo długo się wchłania.
Może na tęczu nie ma buzi, ale no przyznajcie sami że na tym lodzie wyraźnie widać anioła. 
Ode mnie z domu do szlaku jest ponad 30 km. Także zaliczyłam go tylko 3 razy bo tylko tyle razy ktoś zaproponował mi podwózkę autem. Tu widok z czerwca - nie było nam wtedy dane podziwiać panoramy.
Szlak na początkowym odcinku był całkiem nieźle przetarty - można było spokojnie iść. Jednak od połowy drogi chodzenie bez nart czy rakiet na nogach było mega trudne. Zdarzało nam się zapadać w śniegu prawie że do pasa. Dobrze, że chociaż miałam na nogach stuptuty, bo bez tego bym miała pełno śniegu w butach.
Kawałek za schroniskiem znak informował, że do szczytu jeszcze 5 km, moja opaska pokazywała, że prawie tyle już przeszliśmy. Na myśl o tym, że za mną drugie tyle drogi, warunki są coraz trudniejsze, a ja już nie mam siły - naszedł mnie potężny kryzys. Mój towarzysz biegacz ze znakomitą kondycją wyprzedził mnie spory kawałek. Postanowiliśmy zrobić małą przerwę. Zjadłam kilka bananów, popiłam kawusią z termosu i poczułam, jak wracają mi siły.
Zgodnie z moim towarzyszem stwierdziliśmy, że przejdziemy jeszcze jakiś kawałek i wracamy, jednak po drodze dowiedzieliśmy się, że do szczytu mamy jakieś max 30 minut drogi. Powiedziała to osoba na nartach więc średnio miało to przełożenie na marsz, ale perspektywa, że nie jest tak daleko dodawała nam sił.
Gdy doszłam do szczytu zalała mnie radość i euforia. Że po raz kolejny przesunęłam granicę wytrzymałości na zimno i że wcale nie było tak źle. Szczególnie przezwyciężenie kryzysu było dla mnie powodem do dumy.


W drogę powrotną ruszyłam również bez ubrań. Schodziliśmy znacznie szybciej, bo nie chcieliśmy, żeby nas noc zastała w górach. W połowie drogi powrotnej Widziałam, że moja skóra jest mocno czerwona i czułam, jak twarz płonie. Nie wiedziałam, czy bardziej jest to zasługa zimna czy mocnego słońca, które dodatkowo odbijało się od śniegu.
Postanowiłam założyć sweterek i kurtkę. Dlatego w tytule napisałam 15 km, cała droga to 20 km ale ostatnie 5 km szłam już w połowie ubrana. Co do nóg, są one całkiem nieźle zahartowane i pewnie bardziej bym zmarzła przez czas zdejmowania butów, stuptutów i zakładania spodni niż kontynuując zejście w spodenkach.
Finalnie przejście zajęło nam nieco ponad 6 godzin. Satysfakcja jest niesamowita, już mam apetyt na podbijanie następnych szczytów.
Dziękuję za wspólnie spędzony czas i komentarze. Pozdrawiam!

1 komentarz:

  1. Super zdjęcia. Niestety góry to nie moja bajka, ja jestem ta od plaż

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia