piątek, 31 maja 2019

Pójdę boso...

Idę sobie w góry. Standardowo bez mapy i planu. Wyruszam po południu, bo przecież góry tu nie są wysokie, trasy są krótkie, a zachód słońca jest po 23. Miałam napisać, że się ściemnia, ale nawet długo po zachodzie nie ma takiej totalnej ciemności. Tzw. błękitka godzina, bardzo pożądana do fotografowania trwa bardzo długo.
Idąc pod górę natrafiłam na przyjemną ścieżkę, wydeptaną pośród miękkiego mchu, aż się prosiła, żeby przejść ją boso. Ściągnęłam buty i do przodu.




Ścieżka prosząca się, żeby przejść ją boso



Podczas wędrówki grała mi w głowie piosenka Zakopower - pewnie każdy zna. Fajnie, że czasem do kanonu popkultury przejdzie piosenka o tak mądrym tekście. Można sobie puszczać co jakiś czas, żeby sobie przypomnieć, o co w życiu chodzi. Żeby nie piętrzyć w wielkich stosach rzeczy, których i tak ze sobą nie zabierzemy. Ciężko jest znaleźć granicę, gdzie gromadzenie rzeczy przestaje być potrzebą a zaczyna być no nie wiem, nałogiem, lekarstwem na smutki, samotność, stres.
Sama przez długi czas uwielbiałam gromadzić wokół siebie sterty gratów. Wiele razy w życiu, podczas różnych przeprowadzek, przeklinałam siebie za to, że znowu muszę te wszystkie graty przenosić.
Pamiętam, jak kiedyś miałam przyjemność poznać osobę, która potrafiła się przeprowadzić mając ze sobą torbę ciuchów i innych rzeczy w jednej ręce a laptopa w drugiej. Zszokował mnie taki minimalizm. Oczywiście można sobie czytać o takich osobach, ale co innego jak poznajesz kogoś takiego osobiście. Dlatego też uważam, że powinnam się z wami dzielić swoimi spostrzeżeniami, bo bardziej zadziała na was opowieść kogoś, kogo znacie niż kogoś obcego.
Teraz przekonuję się, bez jak wielu rzeczy można się obyć. I nie chodzi o egzystencję, ale o całkiem spoko życie. Zabrałam ze sobą tyle, ile dałam radę unieść. Można żyć mając kilka ulubionych bluzek zamiast kilkudziesięciu.
Zdecydowanie można śmiało żyć bez jedzenia obiadków na mieście i picia kawuni. Jak się przekonałam podczas samotnej wyprawy w góry  oraz ostatnio drugi raz w górach, ale już nie samej, można przyjemnie spacerować cały dzień, wiele godzin bez jedzenia.  Po raz kolejny, będąc kilka godzin marszu od cywilizacji uświadomiłam sobie, że jedzenie po trasie nie jest aż tak niezbędne, jak mózg chce mi wmówić. Gdybym miała ze sobą jedzenie na stówę bym je zjadła, ale że nie miałam, szybko kończyłam dyskusję z mózgiem i szłam dalej. Może to zasługa otoczenia, może góry, strumienie i drzewa dają jakąś energię człowiekowi? To by wyjaśniało, czemu się tam tak dobrze czujemy i chcemy wracać.







Bez polaryzacji

Używanie okularów jako filtra polaryzacyjnego

Zdjęcie z okularami na obiektywie
Jak widać na obrazkach powyżej, można się obyć bez lustrzanki, plecaka obiektywów i worka filtrów. Dużo lżej się wchodzi bez tego wszystkiego a jaki jest efekt? Oceńcie sami. Bo ja tu muszę się obyć też bez komputera z dobrym monitorem, a na tym nie widzę nic.
Ostatnio miałam bardzo ciekawą rozmowę, mianowicie, że moja decyzja świadczy o tym, że "mam jaja". Otóż chciałabym to zdementować, nic podobnego. Jest zupełnie odwrotnie. Nie uważam, że mam super zdolności, że jestem odważna, że mam w sobie tyle siły, inteligencji, zaradności, żeby sobie poradzić w każdej sytuacji. Nawet nie wiecie, jak często mam ochotę usiąść w kącie i płakać. To się nie zmieniło. To, co mnie ratuje, to dobry kontakt z Bogiem. Serio. Ja po prostu za każdym razem, jak coś się pier*li w pierwszym odruchu mam ochotę skulić się w kąciku i płakać a później sobie mówię - przecież Bóg cię kocha i się opiekuje. Wszystko jest tak, jak być powinno, wszystko jest dokładnie tak, jak jest najlepiej. A teraz zastanów się na spokojnie, co dalej. I tak oto leci już 4 tydzień, gdzie każdy dzień jest pełen niespodzianek.



Lubię różne dziedziny fotografii, ale wodospady i strumyki są u mnie w ścisłej czołówce ulubionych dziedzin. Także tu w górach mam raj.





Mogłam tkwić dalej tam, gdzie byłam, ale świadomie zdecydowałam się zrezygnować z pewnych wygód, jakie dawało mi tamto życie. Może nie do końca świadomie, bo nie wiedziałam, co mnie czeka, i nawet nie próbowałam sobie wyobrażać czy planować. Bo takich fajnych ludzi, jak tu poznałam, bym sobie nawet nie wymarzyła.

Była już wycieczka w góry zimą bez ubrań, była wycieczka bez jedzenia, była bez butów... Co tu by jeszcze? Może następnym razem bez aparatu albo bez telefonu? Przeraża mnie sama myśl o aż takim wyjściu ze strefy komfortu, ale brzmi ciekawie :)


Jak ważne jest pozytywne myślenie przekonaliśmy się, gdy byliśmy w górach nastawieni na piękną pogodę i deszcz mijał nas bokiem :)

Kwitnące Bergen, cały maj wszędzie te kwiaty. Wszędzie.

Ta satysfakcja  z osiągnięcia kolejnego szczytu





Czytaj dalej »

niedziela, 26 maja 2019

Morsowanie w Øystesparken i wodospad Steinsdalsfossen


Dziś razem z moim nowym klubem morsów kończyliśmy sezon. Oczywiście wszyscy zgodnie stwierdzili, że świętujemy symbolicznie koniec morsowania, ale nie spotkań i kąpieli.  Bardzo wesoła i pozytywna grupa, z resztą jak każda grupa morsów. Bardzo się cieszę, że ich znalazłam!
Dziś głównie zdjęcia. Enjoj!




Wiosenny wege hotdog ze szparagiem

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o imponujących rozmiarów wodospad Steinsdalsfossen. Z fajnych rzeczy można przejść pod nim.



Widzi ktoś buzie w tym tęczu?




Jakby kogoś interesowało, jaką temperaturę miała woda podczas dzisiejszej kapieli - 11,4 stopnie. Byłoby cieplutko i przyjemnie, gdyby nie wiatr...

Czytaj dalej »

sobota, 25 maja 2019

Magia gór podczas mgły i deszczu




Dostałam wczoraj wiadomość - jak jutro będzie ładnie idziemy na Ulriken. Rano wstaję, patrzę przez okno - chmury, deszcz - całkiem ładnie jak dla mnie. Już raz byłam na Ulrikenie jak było słonecznie, teraz dla odmiany mogę pójść w deszcz. Także nauczona doświadczeniem ciepłe suche ciuchy w siatę, plecak dobrze zabezpieczony przed zmoknięciem i do przodu. Zanim się wszyscy zebraliśmy i ruszyliśmy, rozpadało się dość porządnie. Było zdecydowanie cieplej niż w czwartek, i co najważniejsze, nie było wiatru (najgorszy jest wiatr) więc stwierdziliśmy, że wchodzimy na górę w t-shirtach. To był dobry pomysł. Po drodze wyprzedzały nas dziesiątki osób które właśnie brały udział w biegu. Również nie wyglądali, jakby przeszkadzał im fakt, że pada deszcz. Poza tym nie szliśmy jakoś super długo, nie przemokły mi buty. Po drodze rozdawali kominy wielofunkcyjne, kolega wziął i dla mnie. Przepiękny kolor, pasuje mi do kurtki.
Chyba zapomniałam wyłączyć w telefonie poziomu piękna na selfiakach i wyglądam jak zblurowana, sorry, nie celowo. Po prostu nie chciało mi się wyciągać aparatu.



Na szczycie kawka z wielką dolewką, ogrzaliśmy się i pogadaliśmy. Kolega zaproponował snusa czyli popularną tutaj używkę na bazie tytoniu. Wygląda jak miniaturowa paczuszka herbaty. Chodzi o to, że wkłada się miedzy wargę a dziąsło i tam się wtedy wchłania nikotyna i uderza prosto do krwiobiegu bez zatruwania płuc. Powiem szczerze że po krótkiej chwili poczułam że zakręciło mi się w głowie. Dość zabawne uczucie. Ciekawość zaspokojona. Ale szybko minęło. Spokojnie, nie mam zamiaru się uzależnić. Z resztą i tak mnie nie stać na takie luksusy, dzięki Bogu.



Powyżej zdjęcia z telefonu, ponieważ padało i nie chciałam wyciągać aparatu. Jak wracaliśmy już nie padało, więc wyciągnęłam aparat i z radością fotografowałam piękny, magiczny klimat gór.
Tym razem nawet miałam wenę do obróbki. Miłego oglądania, jak zwykle dajcie znać jak się podoba. Ściskam bardzo mocno!





Czytaj dalej »

piątek, 24 maja 2019

Wedrówka samej po górach w deszczu

Minęły ponad 24 godziny od mojego ostatniego posiłku. Ostatnio miałam skłonności do nadmiernego objadania się - zjadłam kopiasty talerz spagetti z soczewicą, czułam się najedzona, ale coś silniejszego ode mnie kazało mi zjeść drugie tyle, a na deser zjeść orzechy z miodem. Później już tylko iść spać z pełnym brzuchem. Jak się łatwo domyślić, na drugi dzień nie czułam się za dobrze. Zapaliła mi się czerwona lampka i mówię dość - czas się wziąć za siebie i przypomnieć sobie, że nie samym żarciem żyje człowiek. Krótka głodówka dobrze mi zrobi. Podobno warto to uskuteczniać raz na jakiś czas. Ostatnią miałam po przyjeździe więc całkiem niedawno, ale wtedy było ze stresu. (Mam nadzieję, że każdy czytał Przylot do Norwegii) 
Trafił mi się wolny dzień, postanowiłam iść na spacer - oczywiście w góry.  Jak wychodziłam pogoda była obiecująca - przez chmury przebijało słońce, więc nawet przez chwilę żałowałam, ze nie wzięłam spodenek.





Czy ktoś wie, jak się nazywa to kwitnące drzewo? W każdym razie jest tu tego pełno wszędzie. Po drodze zobaczyłam wiele pięknych drzew. Widać, że są bardzo stare. Lasy w górach otaczających Bergen są przepiękne, z resztą zobaczycie tu na zdjęciach. Ogromne, stare drzewa, porośnięte obficie mchami i porostami, jakich w Polsce nie zobaczysz.
Idąc pod górę (przypominam, bez śniadania) szłam totalnie ślimaczym tempem. Co chwila robiłam postój i po prostu się wlokłam. Przypomniały mi się książki o ludziach wspinających się na Everest. o tym, jak każdy krok jest olbrzymim wysiłkiem, jak co kilka metrów trzeba robić postój, jak człowiek czytający to, zdrowy, silny i wypoczęty tego nie zrozumie. Ja zobaczyłam, jak brak śniadania wpłynął na moje tempo.






Patrząc na te drzewa od razu przypomniała mi się fenomenalna książka "Sekretne życie drzew". Jest to jedna z książek, które mocno wstrząsnęły moim światopoglądem. Polecam serdecznie każdemu. O ile jestem ostrożna w polecaniu książek, bo gusta są różne, tak tu jest opisane to, co otacza każdego z nas, ale jest opisane z zupełnie innej perspektywy. Po przeczytaniu tej książki chodzenie po lesie oraz wysłuchiwanie gównoburzy na temat Puszczy Białowieskiej już nigdy nie będzie takie samo. Druga rzecz, jest w niej dużo ściśle naukowych faktów, więc powinna się spodobać zarówno osobom jak ja, szukającym więzi z naturą, jak też osobom, dla których wszystko musi być udowodnione naukowo. Jak komuś się podobał film "Avatar" to musi to przeczytać. Przebywając w otoczeniu bardzo starych drzew o imponujących rozmiarach powoli czułam, jak nabieram siły i tempa. Po krótkim odpoczynku w górskiej wiacie ruszyłam dalej, już normalnym tempem. Malutki deszczyk przerodził się w potężną ulewę, ale co to dla mnie, mam buty goretexowe i kurtkę z membraną. Oczywiście wychodząc z domu nie sprawdziłam prognozy pogody, bo co to za różnica, czy pada czy nie, miałam wolny dzień i chciałam urządzić sobie jednodniową głodówkę w górach i taki deszcz nie byłby w stanie mnie powstrzymać. Bardzo nie lubię odkładać  planów na później. Ten plan miałam w głowie od dawna.
Jak tylko przychodzi mi coś do głowy, od razu myślę, kiedy najszybciej mogę to zrealizować. Raczej nie lubię za mocno dyskutować o planach, których nie mam zamiaru zrealizować w bliżej określonej przyszłości.

Wyjeżdżając tutaj zdawałam sobie sprawę z tego, że tu pada więcej niż u nas. Ale to przecież dzięki temu przyroda jest tu tak piękna a zieleń bujna. Oczywiście miałam w plecaku ciepłe ciuchy w razie potrzeby. No i oczywiście wyszłam bez mapy, bez planu, no bo przecież te góry są łatwe. Trzymając się szlaku zawsze się gdzieś dotrze, więc co za różnica. Szlam sobie, jak to zwykle ja, gdzie mnie nogi poniosą. Co jakiś czas miedzy drzewami ukazywał się widok na miasto i już wiedziałam, gdzie jestem. Tymczasem okazało się, że nawet goretexowe buty nie dadza rady, gdy woda wlewa się z góry, jednak kurtka dawała rade całkiem nieźle. Niestety pokrowiec na plecaku się zsunął, i jego zawartość zaczęła przemakać. Nauka na dziś - warto zapakować ciuchy dodatkowo w foliówkę. Po drodze zobaczyłam ciekawe miejsca i ładne widoki. No co może szaro i buro, ale ja nadal jestem zauroczona Norwegią i dla mnie jest pięknie. Musiałam dość szybko robić zdjęcia bo lało cały czas. Chętnie bym zrobiła ich więcej, dlatego coraz bardziej myślę o zmianie aparatu.





Prawie zapomniałam o jedzeniu. Nie byłam głodna, ale zdecydowanie czegoś mi brakowało. W głodówkach i postach najgorszy wcale nie jest fizyczny głód, ale walka z psychiką. Mózg ci podpowiada - nie jadłaś nic od wczoraj od 18, musisz natychmiast coś zjeść! Żołądek mówi - ale przecież nie jesteś głodna. Ciało mówi - o jak wspaniale jak lekko! Ile mam energii! Chce więcej chodzić, biegać, jest super! Na tym polega wsłuchanie się w siebie. Zdecydowanie łatwiej jest walczyć z psychiką idąc ileś kilometrów od cywilizacji, niż siedząc w domu blisko szafki z jedzeniem, czy przechodząc obok kuszących restauracji. Nie przekonasz się, dopóki nie spróbujesz. Już widzę masę komentarzy typu - nie no ja bym tak nie mógł, bla bla bla. Możesz. Nie wiesz, jak dużo masz odwagi i siły, dopóki nie jesteś zmuszony jej użyć.



Jak zwykle pewnie się pojawi pytanie ile było stopni, tego też nigdy nie sprawdzam. Co za różnica skoro i tak od stycznia cały czas chodzę w mojej cienkiej kurtce przeciwdeszczowej. Dobrze chroni przed wiatrem i deszczem a wiecie co jest najgorsze? Tak myślałam, że powiecie, że zimno. Otóż nie - najgorszy jest wiatr!
Dopiero jak dotarłam do jakiejś hytte zobaczyłam przed drzwiami termometr. Trochę mnie zdziwiło, że jest aż tak niska temperatura, może dlatego lepiej mi się szło niż siedziało pod wiatą, bo bez ruchu od razu było zimno.


To wszystko to nic, przy ludziach zdobywających Everest. "Wszystko za Everest" też polecam jako książkę, która mocno wpłynęła na mój światopogląd. Dla leniuchów jest film, ale jednak to nie to samo, co książka. Przeczytałam ja dwa razy. Dowiedziałam się z niej, że wspinanie się na Everest ma więcej wspólnego ze sportami ekstremalnymi i pokonywaniem własnej psychiki i ciała, niż ze zwykłym łażeniem po górach, tylko że wyższych. Historie ludzi tam opisane są niezwykle inspirujące. Przede wszystkim dowiadujemy się, ze nasze ciało jest w stanie znieść dużo więcej, niż myślimy. O ile wchodzenie na Everest mnie akurat jakoś nie pociąga, to już wchodzenie na Kilimandżaro w szortach śladem Wima Hofa brzmi zdecydowanie ciekawiej.

Jak dotarłam do Fløyen to już wiedziałam, gdzie jestem i co dalej. Po drodze mijałam kilka osób w koszulkach i spodenkach, którzy sobie biegali po górach. To mi się podoba. W końcu gdyby tu ludzie uzależniali swoje plany od pogody to połowy rzeczy nie mogliby robić. Pomyślałam, ze ma to sens. Jest mi zimno, a krótka przebieżka mi na pewno dobrze zrobi. Jak śpiewała Pocahontas "ulewa jest mą siostrą, strumień bratem". Tak właśnie wychodziłam ślimaczym tempem a wracałam biegiem.

Fajne są wyprawy samemu. Można się wsłuchać w siebie, można iść gdzie się chce. Często udaje mi się dotrzeć do ciekawych miejsc, do jakich bym nie dotarła patrząc na mapę. Mogę iść w swoim tempie, zatrzymywać się na zdjęcia kiedy chcę. Nikt nie ma pretensji, że idziemy źle, że zabłądziliśmy, że za wolno, że za szybko. Nie chodzi mi o to, że nie lubię chodzić z kimś - ale dla równowagi lubię raz samej a raz w towarzystwie - byle nie za dużym. Kiedyś zawsze szukałam towarzystwa, teraz przeciwnie - towarzystwo znajduje mnie :D Zawsze idąc samemu można dużo łatwiej poznać kogoś nowego, kto wniesie coś do życia. W ten sposób ostatnio nawiązałam kolejną znajomość z ciekawym człowiekiem - już mi podpowiedział kilka lifehacków na życie w Norwegii, zanim nawet zdążyłam zapytać. Także polecam, pozdrawiam serdecznie i ściskam jak zwykle bardzo mocno!

PS. Pamiętajcie, że każdy jeden komentarz to mój uśmiech, power do dalszego działania a także lepsze pozycjonowanie bloga! :)
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia