Najpierw rzuciłam palenie papierosów. Po ponad 10 latach raz mniej, raz bardziej nałogowego palenia postanowiłam skończyć z tym syfem raz na zawsze. Pierwsze próby jeszcze w trakcie studiów zakończyły się niepowodzeniem. Słyszałam o cudownych sposobach na pokonanie potwora, który kazał sięgać po papierosy i ich niesamowitym działaniu. Spróbowałam zarówno e-papierosa jak i tabletki. Wracając do nałogu prędzej czy później doszłam do wniosku, że dopóki nie skończę studiów nie uda mi się rzucić, i zaprzestałam prób. Czas ten był dla mnie stresujący i już nawet nie chodzi o samo studiowanie, choć to oczywiście też. Studia kosztowały mnie bardzo drogo, do tego raty, debety i opłaty powodowały, że siedziałam w stresującej pracy ze strachu, że choćby 2 tygodniowy przestój na szukanie innej mógłby wpakować mnie w jeszcze gorszy dół finansowy. Jak tylko skończyły się studia i wyszłam bardziej na prostą finansowo, rzucenie palenia przyszło mi z łatwością, bez żadnych wspomagaczy.
Słyszeliście powiedzonka typu, że liczba nałogów w człowieku musi się zgadzać? Bierze się to na przykład z tego, że dużo ludzi zastępuje papierosy objadaniem się i tyje, co ich zniechęca do rzucenia. Teraz stało się dla mnie jasne, dlaczego tak jest. Jeśli sięgnięcie po papierosa czy cokolwiek, objadanie się, zakupy, imprezy, wszystko, co może być nałogiem, jest dla człowieka sposobem na radzenie sobie ze stresem, to dopóki nie wyeliminuje stałego czynnika stresogennego czy kilku czynników to podświadomie będzie szukał czegoś, co da ulgę w tym stresie. Tak jak było w moim przypadku - studia, mieszkanie w stresogennym mieście, stresująca praca, brak poczucia bezpieczeństwa spowodowany tym, ze nie mam oszczędności, to wszystko powodowało, że rzucenie nałogów bez zmiany środowiska było niemożliwe.
Kilka miesięcy po rzuceniu palenia wzięłam się za rzucenie picia alkoholu. Jako osoba, która spożywała alkohol regularnie kilka razy w tygodniu przez kilka lat myślę, że mogę się nazywać osobą dawniej uzależnioną od alkoholu. Choć wiele osób w Polsce bardzo chciałoby, żeby taką częstotliwość spożywania, nie powiązaną z biciem żony, kradzieżami czy przestępstwami nie nazywać alkoholizmem, tylko normalnym spożyciem dla relaksu.
Wtedy udało mi się zamienić szkodliwe nałogi na prozdrowotne, zaczęłam regularnie jeździć rowerem, uprawiać sporty, czytać książki i ogólnie życie zmieniło się na lepsze. Zaraz po tym przyszedł czas, gdy znowu poczułam chęć na zmiany i zmieniłam pracę na lepiej płatną, a zarazem bardziej odpowiedzialną więc i bardziej stresującą. Było wtedy ze mną o tyle lepiej, że już nie radziłam sobie ze stresem jak wcześniej - pijąc alkohol, paląc papierosy, a na kaca zajadając się tłustymi kebsami i makiem. Ale kawusia, pyszne jedzonko z wspaniałych knajpek Warszawskich, słodkości, zakupy, i cała masa innych fantastycznych wynalazków, jakich w Warszawie pełno zachęcała do odstresowania się w ten sposób.
Miałam różne fale, górki i dołki. Miałam miesiące, kiedy faktycznie rano wstawałam i robiłam sobie hiperzdrowe jedzonko na cały dzień, ćwiczyłam w parku, wyglądałam i czułam się świetnie, po czym znowy przychodził czas na objadanie się, tycie i bezsilność.
Doszłam do wniosku, że walka z nałogiem bez zadania sobie pytania, dlaczego ja to właściwie robię ma tyle sensu, co branie proszka na ból głowy na kacu. Trzeba się zastanowić, jaka jest przyczyna. Jeśli ktoś przez oddawanie się swojemu nałogowi daje sobie ulgę w stresie, to zwalczenie nałogu bez zlikwidowania czynnika stresującego spowoduje, że człowiek będzie szukał innej ulgi. A nie oszukujmy się, czynników stresujących jest przeważnie wiele, i ciężko znaleźć jeden. W moim przypadku początkowo były to i studia, i praca, i brak poczucia bezpieczeństwa finansowego, a nawet samo poruszanie się po Warszawie, w ciągłym tłoku, pośpiechu, hałasie, trąbieniu na siebie wkurwionych ludzi. Do tego ciągły stres powoduje wyłączenie układu odpornościowego, więc dochodzą problemy zdrowotne. Czynników było tak wiele, i byłam w tym tak głęboko, że nawet nie było czasu na zastanowienie się nad tym wszystkim. Wydawało mi się, że tak po prostu wygląda życie i tyle. Pamiętam, jak trafiłam na filmik Beaty Pawlikowskiej "Jak przestać się obżerać". Dużo było tam mowy o tym, żeby się wysypiać oraz zamienić niezdrowe jedzenie na zdrowe i wtedy organizm dochodzi do równowagi i nie ma ochoty się opychać. Udało mi się przekonać samą siebie do jedzenia zdrowych rzeczy, nawet do ekstremalnych ograniczeń w diecie. Jednak nawet będąc na poście Dąbrowskiej i robiąc sobie sałatkę z surowych warzyw potrafiłam się objadać. Polegało to na tym, że po zjedzeniu połowy miski, jaką normalni ludzie robią do obiadu dla całej rodziny czułam się pełna i najedzona, to moje ciało chciało dalej jeść, aż będę tak pełna, że ciężko się będzie ruszać. A jak już zjadłam całą to jeszcze sobie jadłam na deser jakiegoś owoca. A do tego czułam się zupełnie "bezkarna", bo od tego się nie tyje. Natomiast mechanizm był cały czas ten sam - na stres zapchanie żołądka do granic możliwości. Jednak stopniowo, bardzo powoli pracowałam nad sobą. Eliminowałam niepotrzebne źródła stresu, takie jak "ważne informacje ze świata", kontakty z niektórymi osobami, przebywanie w pewnych miejscach i wiele innych. I wtedy doszłam do momentu zwrotnego, gdzie moje życie już dłużej nie mogło wyglądać tak samo, jak do tej pory. Gdy zdałam sobie sprawę, że ja już dłużej nie mogę pracować w swojej pracy, mieszkać tu, gdzie mieszkam, przebywać z tymi, których miałam dookoła bo po prostu pierdolnę, wybuchnę, zabiję kogoś. Bez silnych znieczulaczy, jak alkohol, papierosy, obżeranie się niezdrowym żarciem, imprezowanie - moje życie na trzeźwo było nie do zniesienia. Nie miałam zamiaru wracać do dawnego stylu życia, choć wiele osób mnie namawiało i czułam się cholernie samotna w swoim wyborze. Wtedy postanowiłam przeprowadzić się do Norwegii.
Teraz patrzę na wszystko z dystansu. Szczególnie w ostatnim czasie mam dużo czasu na różne przemyślenia. I choć do papierosów nie ciągnie mnie wcale, tak czasem nachodzi ochota na piwko na przykład. I choć na codzień nie ulegam pokusie, bo po prostu alkohol jest tak irracjonalnie drogi nawet jak na tutejsze zarobki, i nie ma towarzystwa ani klimatu do picia, to już jak się pojawił i alkohol i towarzystwo na przykład podczas mojego urlopu w Polsce ostatnio to zdarzyło mi się popłynąć za mocno.
Do sedna, bo w końcu miałam napisać o tym, jaki jest mój sposób na nałogi. Jako osoba która kilka zwalczyła z mniejszym lub większym powodzeniem a z kilkoma nadal się zmagam, uważam się za osobę kompetentną, żeby się wypowiedzieć w temacie. Po pierwsze primo. Najpierw należy się zastanowić jaka jest przyczyna nałogu. A przyczyna zazwyczaj jest taka sama, jest to przynoszenie sobie ulgi w jakimś stresie. Więc zadaję sobie pytanie - co powoduje u mnie taki stres, ze muszę sobie ulżyć, jakoś się znieczulić? Przyczyny mogą być bardzo różne, zarówno zewnętrzne jak też wewnętrzne. To może być praca, studia, związek, rodzina, szef, otoczenie, czyli rzeczy, które dość ciężko jest zmienić. Więc jeżeli chcę rzucić nałóg, to czy jestem gotowa też rzucić czynnik stresogenny? Bo jeżeli będę miała tyle samo stresu, a zabiorę sobie coś, co przynosi mi ulgę, to będę szukać ulgi gdzie indziej. Czyli w moim przypadku - albo rzucam i palenie i studia, albo postanawiam, że rzucę palenie jak tylko skończę studia. U mnie to drugie się sprawdziło. Jednak przyczyny mogą być głębsze i dużo trudniejsze do wykrycia. Możemy się znieczulać ze względu na kompleksy, niskie poczucie własnej wartości, traumy czy silnie wpojone przekonania, np. że muszę pracować ciężko, muszę studiować, muszę być z mężem, bo to mąż i nie mogę go zostawić, muszę mieszkać z rodziną, bo to rodzina i i beze mnie sobie nie poradzą i tak dalej. Wtedy trzeba zreorganizować głowę. Można to zrobić na terapii. Ja pracowałam ze swoją głową bez terapeutów, jedynie z książkami, youtubem i bliskimi ludźmi.
Po drugie primo - należy wyeliminować wszystko, co generuje stres niepotrzebnie. O ile rodzinę ciężko jest zmienić, to jednak dopóki nikt nam nie przystawia pistoletu do głowy można jakoś ograniczyć kontakt i wpływ. Ale mnóstwo stresu generujemy sobie sami. Pracę wybieramy sami na przykład. I wbrew temu co się wielu ludziom wydaje, można ją zmienić. Wiem, co mówię, zmieniałam prace niezliczoną ilość razy w swoim życiu. Tak samo można zmienić miejsce zamieszkania, gdyż życie w wielkim mieście nieuchronnie generuje stres. Ja wiem, że te zmiany są bardzo trudne i wiele osób znajdzie milion wymówek, dlaczego nie może tego zmienić. Ale czy pozostanie w tym samym miejscu jest łatwe? Też nie jest. Więc zamiast zastanawiać się, dlaczego nie mogę nic zmienić lepiej zastanowić się, jak mogę to zmienić. Albo można czekać, aż przeleje się czara goryczy i ktoś po prostu pierdolnie i nie wytrzyma. Wielu ludzi się budzi właśnie dopiero wtedy, gdy dochodzi do jakiegoś punktu krytycznego, że już nie ma innego wyjścia. Ja wiedziałam, że ten moment się zbliża. Zaczynałam się zachowywać irracjonalnie nawet na trzeźwo. Pewnego dnia po prostu dostałam poważny atak paniki. To był moment, kiedy jedyny raz zdecydowałam się na pójście do płatnego specjalisty po pomoc. Wystarczyła mi jedna wizyta. Później, planując przeprowadzkę zaczęłam się powoli wygrzebywać z tego stanu.
Jednak jeśli nie jestem gotowa na tak radykalne zmiany w życiu, jak zmiana pracy, miejsca, kraju, wszystkiego, to co mogę zrobić już teraz? Już dziś? Chłonięcie informacji o tym, jak zły i negatywny jest świat jest stresujące. Rozmowy z negatywnymi osobami są stresujące. Robienie czegoś na siłę, wbrew sobie, jest stresujące. A czy jest potrzebne, czy mogę to zmienić? Jeśli tak, to po prostu to robię. Trochę stresu i wkurwienia jest ważne, potrzebne i wręcz niezbędne dla rozwoju. Ale nie permanentnie.
Po trzecie. Pięknie ujęte w następującym cytacie - powoli znaczy płynnie. płynnie znaczy szybko. Czyli nic na siłe, nic gwałtownie. Jeśli człowiek się uprze, że mimo wszystko teraz chce rzucić nałóg i zrobi to na siłę, nagle, bez zmiany trybu życia - to duże ryzyko, że w pewnym momencie nie wytrzyma i wróci. Tak samo jest z dietami cud. Ludzie uwielbiają diety cud, bo po nich szybko widać efekt. Można radykalnie zmienić swój wygląd w ciągu krótkiego czasu. Jednak jeśli nie pójdą za tym zmiany w sposobie myślenia i w trybie życia, często występuje efekt jojo. I sam efekt jojo nie jest niczym złym. To musimy sobie uświadomić. Jeśli ktoś schudł 10 kilo i 10 kilo wróciło to lepiej, niż gdyby nic nie robił, bo przynajmniej ma doświadczenie. Najgorsze jest to, że to ludzi potwornie zniechęca do dalszych prób. Raz się nie udało, to już myślą że już nigdy się nie uda. Schudnięcie 10 kilo gdy wróci 9 to nadal progres, a ludzie uznają to za porażkę i się zniechęcają. Jak to ktoś kiedyś pięknie powiedział - dwa kroki do przodu i jeden do tyłu to nie porażka, to cza cza. I właśnie takie nastawienie warto mieć. Życie to taniec, życie to gra. Jak gra jest za łatwa to nie ma satysfakcji. Gdy tymczasem w życiu ludzie by chcieli, żeby wszystko przychodziło łatwo.
Dlaczego standardowe zdobywanie Mount Everestu trwa kilka tygodni? Nie dlatego, ze się ciągle idzie pod górę tyle dni. Idzie się trochę pod górę, poźniej się wraca niżej na nocleg. Później trochę wyżej i znowu niżej. W międzyczasie trochę odpoczynku i regeneracja i znowu trochę wyżej. Ludzie nie zakładają, że zdobędą szczyt od razu. Nikt nie uważa, że bycie zmęczonym jak się jest wyżej i schodzenie na odpoczynek to porażka. To normalny proces aklimatyzacji. Dopiero po stopniowej aklimatyzacji następuje atak szczytowy. Wchodzi się na samą górę i od razu się schodzi. Nikt nie zostaje na szczycie, a przynajmniej nikt żywy. Wszyscy schodzą na dół. Tymczasem w życiu ludzie by chcieli, żeby było tak - postanawiam wejść na górę, więc zbieram manatki, wchodzę i zostaję na górze. Ale tak po prostu nie jest i to jest normalne. Chodzi mi o to, że jeśli ktoś chce rzucić palenie, i postanawia z dnia na dzienie palić, to właśnie tak jakby chciał wbiec sprintem na Everest i tam zamieszkać. Lepiej jest robić to stopniowo. Wiadomo, że nie osiągnie się wtedy efektów spektakularnych, ale ma się większe szanse na sukces. Czyli przykładowo jeśli chcę się przestać objadać, a jem codziennie kilka obfitych posiłków to mogę osiągnąć spektakularny efekt, jeśli nagle przejdę na dietę cud. Jak przeszłam na post Dąbrowskiej to osiągnęłam fenomenalny spadek masy. Początkowo byłam pełna zapału i entuzjazmu, jednak stopniowo przychodziły kryzysy. Mimo, że czułam się świetnie, ciągnęło mnie do kawusi, do słodkości. Najpierw z maksymalnej mojej wagi ok 84 kg stopniowo zeszłam nawet poniżej 60 kg. Obecnie wróciłam do 70 kg. Początkowo odbieralam to jako porażkę, jednak teraz już wiem, że to po prostu życie. Raz na wozie, raz pod wozem. Tak czy siak, nie jest najgorzej. Patrzę na to, jak na wchodzenie w góry. Spektakularne schudnięcie na poście Dąbrowskiej było dla mnie jak wspinanie się na bardzo wysoką i wymagającą górę. Zrobiłam to szybko i bez aklimatyzacji, więc będąc na szczycie po prostu zabrakło mi tlenu i musiałam zejść niżej. Ale postanowiłam, ze się nie poddam. Robię ponowne podejście do osiągnięcia szczytowej formy. Tym razem powoli i na spokojnie. Chcę osiągnąć trwały efekt. Dlatego stopniowo wprowadzam zdrowe nawyki małymi kroczkami. To ciekawe, że spadek formy można osiągnąć błyskawicznie. Wystarczy kilka razy ulec czekoladzie, kawie i już wpada się w błędne koło. Nadmiar kawy powodował u mnie zamulenie, więc piłam jeszcze więcej kawy. To z kolei powodowało, że ciągle miałam ochotę na słodycze. Przez opychanie się słodyczami nie miałam ochoty na zdrowe, pożywne jedzenie. Czułam, jak moja forma spada i niebezpiecznie zbliża się do dawnego stanu.
Myślę, że w każdym nałogu najgorsze jest to, że często nie jesteśmy świadomi tego, jaka jest skala problemu. Ileż razy było tak, że człowiek nie ma pojęcia, ile alkoholu wypił. Ale nie tylko tyczy się to alkoholu. Gdy mamy nieograniczony dostęp do danej rzeczy, często nie mamy świadomości, jak często po daną rzecz sięgneliśmy. Przykładowo jak początkowo sprzątałam biura, gdzie miałam nieograniczony dostęp do kawy z ekspresu, sięgałam po nią ilekroć chciało mi się pić, odpocząć, pobudzić. Ale ile tych kaw wypiłam? 5, 10 dziennie? nie wiem. Jak tylko zaczęłam zauważać, że mam z tym problem, że czuję się źle po takiej ilości to najpierw zaczęłam zauważać ilość kaw. Wystarczy, że chcąc sięgnąć po przykładowo 4 kawę przypominałam sobie, że tego dnia wypiłam już 3. I już jakoś nagle ochota nieco spadała. Tak samo z jedzeniem. Wystarczyło, że zaczęłam patrzeć a to, jakie ilości pochłaniam. Ten sam trik stosowali w programach o grubasach jak im pokazywali na jednym obrazku tygodniową dawkę chipsów i burgerów, a na następnym obrazku ile dane jedzenie zawierało tłuszczu czy cukru. To już był szok.
Następnie zaczęłam wprowadzać delikatne ograniczenia. Wiem już z doświadczenia, że jak zupełnie wyeliminuję kawusię, to prędzej czy później się do niej dorwę, jak pies spuszczony z łańcucha do wolności. Dlatego postanowiłam pić jedną lub maksymalnie dwie kawusie na dzień. Jednak kiedy nadchodzi pora na kawusię, celebruję tę chwilę, by nacieszyć się nią maksymalnie. I zdecydowanie więcej przyjemności ma taka jedna kawa wypita na spokojnie, niż 10 kaw wypitych w biegu. Gdy dojdę do jednej kawy tygodniowo, dzień z kawą będzie dla mnie prawdziwym świętem. Choć w sumie nie wiem, czy to konieczne. Jedna kawa dziennie to brzmi dobrze, przynajmniej narazie.
Podobnie z jedzeniem. Wcześniej miałam głupi zwyczaj, że do jedzenia zawsze odpalałam filmik na youtubie albo fejsa, abo książkę, cokolwiek. Teraz staram się stopniowo eliminować ten zwyczaj. Jak próbowałam od razu wszystkie posiłki jeść bez telefonu i komputera to myślałam, że szlag mnie jasny trafi, czułam się mega nieswojo. Zwyczaj ten utrwalony był od bardzo dawna. Teraz powiedziałam sobie - powolutku, jeśli zjem jeden posiłek dziennie bez komputera to też jest ok, to zawsze jest jakiś progres. Dałam sobie czas na przestawienie się. Trzeba się powoli oswajać z nowymi rzeczami tak jak się oswaja dzikie zwierzątko. Stopniowo ograniczam sobie niekorzystne zwyczaje i zastępuję je nowymi. Oglądając film czy scrolując fejsa nawet nie zauważałam, ile zjadałam. Skoro nie uświadamiałam sobie skali problemu, ciężko było go zwalczyć. Dodatkowo często na fejsie migały mi rzeczy które mnie wkurwiały, więc jeszcze dodatkowo zajadałam stres. Nawet nie zauważyłam momentu, kiedy micha stawała się pusta i dorzucałam do niej. Teraz, jak większość posiłków jem na spokojnie, przeważnie zjadam mniej. Dodatkowo mam więcej czasu na przemyślenia. Wcześniej nie dawałam sobie tego czasu, cały czas bombardując się informacjami. Nawet jeśli były to bardzo mądre i potrzebne informacje, to czas na odpoczynek dla umysłu również jest bardzo ważny.
Podsumowując. Działania, jakie warto podjąć, aby zwalczyć jakiekolwiek uzależnienie:
1. Uświadomić sobie, że się go ma.
2. Zadać sobie pytanie, na co chcę się znieczulić? Co chcę zagłuszyć w ten sposób? W jakim cierpieniu dana rzecz ma mi przynieść ulgę?
3. Zastanowić się, jakie czynniki zmuszające mnie do danego nawyku mogę wyeliminować.
4. Obserwować siebie i swoje reakcje na dane nawyki. skonfrontować się z prawdą i skalą problemu.
5. Nie działać nagle, gwałtownie, na siłę.
6. Bardzo stopniowo wprowadzać niewielkie ograniczenia, zastępując je niewielkimi zdrowymi nawykami. Zmiany muszą być tak delikatne, żeby nie odczuć ich z dnia na dzień.
7. Za każdym razem, gdy pozwalamy sobie na daną rzecz, skupiać się na niej maksymalnie. Cieszyć się tą każdą chwilą, smakować, dostrzegać. Tak, by ogtraniczenie danego nawyku dawało więcej przyjemności.
8. Nie traktować pofolgowania sobie jako porażki, tylko jak taniec, grę lub jak ja - wyobrazić sobie, że to przenośnia zdobywania gór.
Tak jak teraz dosłownie co kilka dni zdobywam jakąś niewielką górę, to wiem, że moja forma pozwala na zdobycie wyższych szczytów. Po zdobyciu szczytu schodzę, odpoczywam i za jakiś czas idę dalej, wyżej. Nie poddaję się, gdy jakaś góra okazuje się za trudna. Odpoczywam dłużej i idę dalej. I czuję, jak z każdym dniem moje życie staje się coraz lepsze.
|
Trochę było w tekście o alkoholu i o górach, więc uznałam, że zdjęcie piwa w górach będzie dobrą ilustracją. |