czwartek, 9 kwietnia 2020

Jak moja emigracja wpłynęła na to, co myślę o sobie

Jak często zdarza ci się gadać w myślach do siebie - ale jestem głupia. Ale ze mnie idiotka. Ja pierdolę, co ja za głupotę odjebałam. O nie, znowu, jak zwykle, zachowałam się jak ostatnia kretynka. Nie dziwne, że tak się stało. No jak zwykle chujowo. Wiedziałam, że to się nie może udać. Jak mogłam pomyśleć, że to wypali. Brzmi znajomo? Myślę, że tak, bo w Polsce narzekanie i wynajdywanie negatywów to nieoficjalnie sport narodowy i gdyby był dyscypliną olimpijską z pewnością mielibyśmy w nim same medale. Sama do całkiem niedawna brałam udział w tym wyścigu zupełnie nieświadomie. Gdy zaczęłam być świadoma, jak bardzo negatywne są moje myśli, zaczęłam je bacznie obserwować. Oczywiście nie przestały się pojawiać z dnia na dzień. Nadal czasem się pojawiają.
Na początku z różnych książek i od rożnych osób dowiedziałam się, że tak wcale być nie musi. Że jest to auto sabotaż i przynosi bardzo negatywne skutki. I nawet jeśli nie doprowadza do depresji czy samobójstwa to na pewno sprawia, że nie wykorzystuję w pełni swojego potencjału. Zaczęłam też baczniej przyglądać się otoczeniu. Miałam wokół siebie dużo osób negatywnie patrzących zarówno na siebie i na rzeczywistość. Widziałam piękne dziewczyny, które wynajdywały w swoim wyglądzie absurdalne moim zdaniem kompleksy i prześcigały się w kwękaniu na swój temat. Może właśnie dlatego przez większość życia wolałam przebywać w męskim towarzystwie. Już wolałam słuchać o filmach, których nigdy nie obejrzę i grach, w które nigdy nie zagram niż jak szczupła dziewczyna mówi jaka jest gruba.
Im dłużej dochodziłam do wniosku, że prześciganie się w negatywnych stwierdzeniach na swój temat nie ma sensu, tym bardziej obco czułam się wśród wielu otaczających mnie ludzi. Po prostu byłam zbyt dumna z pozytywnych zmian, jakie dokonały się we mnie, dzięki ciężkiej pracy i wyrzeczeniom, że nie wpasowywałam się w ton rozmowy.
Gdy wyjechałam w zupełnie nieznane mi strony miałam okazję zacząć swoje życie od początku. Poznaję zupełnie nowych ludzi. Nic o mnie nie wiedzą, więc mam szansę zbudować obraz siebie w oczach swoich oraz innych osób zupełnie od nowa. Od początku doświadczyłam taką lawinę miłych słów, pomocy, komplementów i życzliwości, jakiej bym się nie spodziewała w najśmielszych snach, choć właściwie dokładnie o to prosiłam Boga przed wyjazdem. W głębi siebie wcale nie uważałam się za jakoś specjalnie odważną osobę - taki Wim Hof jak wchodził na Everest w szortach bez tlenu albo jak pływał pod lodem to dopiero odwaga a ja - po prostu wyjechałam na emigrację. Bo ja wymagałam zawsze od siebie znacznie więcej niż inni i wiedziałam, że stać mnie na jeszcze znacznie więcej tylko po prostu z jakichś powodów dotąd nie wykorzystywałam w pełni swojego potencjału.
I wtedy pojawiał się we mnie ten znajomy głos, który chciał powiedzieć - e tam, wcale nie jestem odważna, ot nie robię nic nadzwyczajnego. I już chciałam odruchowo umniejszyć siebie w oczach innych. Ale mówiłam tylko dziękuję i doceniałam miłe słowa skierowane w moją stronę. Choć wraz z polonią wyemigrowały tu również te typowe cechy Polaków, to często były poskramiane przez tutejszą zupełnie inną mentalność - życzliwą, pozytywną, uśmiechniętą i optymistyczną. Bo niby czemu tu się smucić, w tym kraju jak bajka?
Bardzo szybko poznałam tu super pozytywnych ludzi i chętnie utrzymywałam z nimi kontakt, przez co kontakt z marudami miałam bardzo mały i powoli zmieniałam postrzeganie o świecie.
Coraz częściej byłam obrzucana miłymi słowami. Destrukcyjny głos w mojej głowie, który dość często chciał mnie umniejszyć pojawiał się, ale nie dawałam mu dojść do głosu. Gdy chciałam kogoś o coś poprosić, ten głos najpierw podpowiadał, że to się nie uda. Gdy postanowiłam jednak spróbować, czasem odruchowo chciałam z góry przeprosić za problem, lub od razu napisać - rozumiem, jeśli odmówisz. Jednak zaczęłam myśleć - a jeśli się mylę? Jeśli ktoś wcale nie postrzega tego jako problem? Jeśli ktoś ucieszy się, że może pomóc? Może nie powinnam nić z góry zakładać, tylko po prostu próbować i obserwować, co się stanie? To było dobre posunięcie. To niesamowite, że ludzie bardzo często mają o mnie dużo lepsze zdanie niż ja sama o sobie. Tak samo działa w drugą stonę - ja mam o ludziach dużo lepsze zdanie niż oni sami o sobie.
I wtedy pojawiła się w moim życiu pewna cudowna osoba, która ma niesamowicie pozytywne zdanie i o mnie i o sobie a tym samym ma na mnie cudowny wpływ, choć fizycznie jest wiele kilometrów ode mnie... Ale to już osobny temat.
Kojarzycie Dodę? Można ją lubić lub nie lubić, ale trzeba przyznać, że głos i talent to ma dziewczyna. Sama o sobie bardzo często wyraża się w sposób skrajnie pozytywny. Ostatnio oglądałam z nią wywiad. Powiedziała, że w rzeczywistości jest wobec siebie bardzo krytyczna. Że bardzo często muszą zmieniać na przykład ujęcia w teledyskach, bo jest wobec siebie skrajnie krytyczna. Ale nigdy nie mówi o sobie źle publicznie, nawet jeśli ma takie myśli w głowie. Powiedziała, że jak ma osobę, którą kocha i ten ktoś zrobi coś głupiego, to nie mówi przy wszystkich i nie krytykuje tej osoby, tylko bierze na stronę i mówi to na osobności. Bo go kocha. I tak samo postępuje ze sobą, bo siebie kocha.
Wtedy od razu przypomniała mi się sytuacja, kiedy podczas jakiejś imprezy rozmawialiśmy o podejściu do małżeństwa w różnych kulturach. Ja jak zwykle chciałam być na przekór i zauważyłam, że w niektórych kulturach jest tak, że mężczyzna może mieć tyle żon, ile jest w stanie utrzymać. Wtedy pewna kobieta powiedziała, że w tej kulturze jej mąż nie mógłby mieć nawet jednej, bo nawet jednej nie byłby w stanie utrzymać, gdyby sama na siebie nie zarabiała. Powiedziała to przy nim i przy kilku osobach z rodziny oraz spoza rodziny. Ta sytuacja wywołała u mnie w głowie sporo refleksji. Jak można mentalnie wykastrować męża przy ludziach? I co ta osoba musi myśleć o sobie, że uważa, że nie zasługuje na bycie z kimś lepszym niż ten mąż? No, bo skoro jest z nim nie mając przystawionego pistoletu do głowy, to znaczy że chce. A chce, bo uważa, że zasługuje.
Wiem, bo sama przez większość życia uważałam, że na wiele rzeczy nie zasługuję.
Wszyscy psychologowie, kołczowie, spece od rozwoju osobistego, nawet księża, wszyscy mówią, że trzeba siebie kochać. Tylko jak kochać siebie, jak w głowie pojawia się głos, jestem głupia, jestem brzydka, jestem beznadziejna. Moim zdaniem bezmyślne afirmowanie kocham siebie, kiedy wszystkie wnętrzności mówią - to nieprawda, nie ma sensu.
Pierwszym krokiem jest zaobserwowanie tego. Zauważenie, że się tak mówi na siebie. Następnie uświadomienie sobie, że to są tylko nasze myśli, a nie obiektywne fakty. Po trzecie - zachowanie tego dla siebie. Myślę, że to dobry wstęp do tego, żeby powoli zacząć kochać siebie. Nie od razu mówić, kocham siebie, tralalala, tylko na początek po prostu przestać jechać po sobie na głos. Myśli to myśli, pojawiają się i nie mamy na to wpływu. Ale na to, co mówimy, w większości już mamy wpływ. Więc po pierwsze, dać sobie przestrzeń, pomiędzy myślą, jaka się pojawia w głowie, a tym, co wypowiadamy na głos, czy piszemy do kogoś w wiadomości. I nie chodzi o to, żeby mówić o sobie w samych superlatywach jak Doda, tylko żeby po prostu nie mówić negatywnie. Nie wstawiać zdjęć z podpisem typu - ale jestem brzydka, ale ze mnie beztalencie, ale nic nie umiem, ale jestem taka siaka i owaka. Jak się kogoś o coś prosi, to nie pisać z góry, że rozumiem, jak odmówisz itd. Nie przepraszać za wszystko. Nie mówić - nie rozumiem, jak możesz mnie znosić i ze mną wytrzymywać. Zachować psioczenie dla siebie i zrobić przestrzeń dla innych na ich własną opinię. wiem po sobie, jak bardzo można się zaskoczyć tym, jak bardzo pozytywny może być odbiór ludzi.




1 komentarz:

  1. Dasz radę. Otoczenie faktycznie może mieć zgubny wpływ na wiele osó, trzeba być silnym i wierzyć w siebie.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia